Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie wiedziała, którędy. Słyszała chlupot wody o molo, skrzypienie masztu i od czasu do czasu stłumiony głos. Ale odgłosy zdawały się dochodzić zewsząd. - Tam jest, do diaska! To ona! Tak, to ona! Chodźmy, George, łapmy ją. Heather odwróciła się i zobaczyła dwóch marynarzy idących w jej kierunku. To oni za nią szli. Nie wiadomo dlaczego wydawało jej się, że to pan Hint. Nie mogła się ruszyć z miejsca. Nie mogła uciec. Musiała stać tak i czekać, aż ją zabiorą. - Witam, panienko - powiedział starszy i uśmiechnął się do swojego kompana. - Ta się na pewno spodoba kapitanowi, co, Dickie? Ten drugi oblizał usta i spojrzał na piersi Heather. - Tak, ta mu będzie pasować. Heather drżała pod spojrzeniami mężczyzn, wiedziała, że znalazła się w pułapce. Mogła tylko starać się być dzielna. - Dokąd mnie zabieracie? - udało jej się wydusić. Dickie zaśmiał się i szturchnął koleżkę w bok. - Jaka spryciula, co nie? Spodoba mu się. Czasem mi nawet szkoda, że to nie ja mam takie kobitki. - Tu niedaleko, panienko - odparł starszy - na statek handlowy Fleetwood. Chodźmy. Szła za starszym mężczyzną, a młodszy postępował z tyłu, nie dając jej szansy ucieczki. Zastanawiała się, dlaczego zabierają ją na statek. Musi być tam areszt. To nie miało już zresztą znaczenia. Jej życie też nie miało już znaczenia. Posłusznie weszła za starszym mężczyzną po trapie i podała mu dłoń, kiedy pomagał jej wejść. Prowadził ją po pokładzie do drzwi, które przed nią otworzył. Przeszli przez niewielki korytarzyk aż do innych drzwi na jego końcu. Weszli do kabiny kapitana i wtedy na ich widok wstał wysoki mężczyzna. Gdyby strach nie mącił myśli Heather, zwróciłaby pewnie uwagę na jego muskularne ciało i intensywnie zielone oczy. Płowego koloru bryczesy ciasno opinały mu biodra, a biała, luźna koszula, rozpięta aż do pasa, ukazywała szeroki, muskularny tors pokryty czarnymi włosami. Nos miał wąski i prosty prócz niewielkiego garbu u nasady. Długie bokobrody podkreślały szczupłość twarzy, czarne włosy lśniły jak skrzydła kruka, a skóra zbrązowiała mu od słońca. Ukazał w uśmiechu białe zęby, a Heather przebiegł dreszcz. - Dobrzeście się spisali, chłopcy. Musieliście pewnie długo szukać. - Nie, kapitanie - odparł starszy z mężczyzn. - Kręciła się po nabrzeżu. Przyszła chętnie. Mężczyzna skinął i obszedł Heather dookoła, nie dotykając jej. Stała jak zaczarowana, a oczy koloru szmaragdu przyglądały się jej śmiało. W swej cienkiej sukience dziewczyna czuła się naga. Pragnęła, by przykryła ją ciemność. Kapitan zatrzymał się przed nią z uśmiechem, ale ona spuściła oczy i pokornie czekała na jakiś znak. Była tak przerażona i zmęczona, że niemal straciła poczucie rzeczywistości. To prawda, nie przypominała sobie, by sąd urzędował na pokładzie jakiegoś statku, ale w końcu uznała, że zostanie pewnie wysłana do jakichś odległych kolonii jako winna morderstwa. O Boże, pomyślała, zabiłam człowieka, zostałam schwytana, a teraz muszę przyjąć karę. Jej myśli zatrzymały się na tym stwierdzeniu. Była winna. Schwytano ją. Nie miała nic do powiedzenia na swoją obronę. Nie słyszała, jak zamykają się za nią drzwi, nie zauważyła, że dwaj marynarze wyszli. Dopiero słowa kapitana sprawiły, że się ocknęła. Zaśmiał się i szarmancko ukłonił. - Witam wśród żywych, moja pani, i śmiem zapytać o imię. - Heather - mruknęła cicho. - Heather Simmons, panie. - Ach - westchnął. - Malutki, kuszący kwiatek z wrzosowisk. To piękne imię i pasuje do pani. Ja nazywam się Brandon Birmingham. Przyjaciele mówią do mnie Bran. Czy jadła już pani? Skinęła głową. - Może więc odrobinę wina. To przednia madera - dodał, podnosząc jedną z wielu karafek stojących na małym stole. Powoli potrząsnęła głową i spuściła w dół wzrok. Zaśmiał się cicho i podszedł bliżej. Wziął zawiniątko ze starym ubraniem, które do siebie przyciskała, i rzucił je na krzesło. Patrzył wciąż na Heather, zachwycony jej młodością, urodą i suknią, która wydała mu się błyszczącym welonem okrywającym jej ciało. W złotym blasku widział przed sobą małą kobietkę, szczupłą, z pełnymi, okrągłymi piersiami, które kusząco wypełniały stanik sukni. Podszedł bliżej i szybkim ruchem objął talię Heather. Podniósł dziewczynę i przykrył jej usta pocałunkiem. Poczuła zapach podobny do zapachu brandy, którą tak lubił jej ojciec. Była zbyt zaskoczona, by się opierać. Patrzyła na siebie jakby z boku, tak jakby opuściła własne ciało. Rozbawiło ją, że jego język wsunął się pomiędzy jej wargi, sprawiło jej to nawet przyjemność. Mężczyzna, wciąż uśmiechnięty, odsunął się od Heather. Oderwał od niej dłonie, a ona westchnęła zdziwiona, bo jej suknia leżała teraz na podłodze. Popatrzyła na niego przez ułamek sekundy, zanim pośpiesznie pochyliła się, by schwycić suknię, ale znowu silne dłonie podniosły Heather do góry. Znów była w jego ramionach. Tym razem walczyła, bo w nagłym olśnieniu zrozumiała, do czego zmierzał. Czuła, że przegrywa, bo jeśli uchwyt Williama Courta zdawał się jej żelazny, to ten mężczyzna cały zrobiony był z hartowanej stali. Nie mogła się uwolnić, zaczęła więc bezładnie uderzać dłońmi w jego tors. Z trudem łapała oddech, kiedy usta mężczyzny wędrowały po jej wargach, twarzy i piersiach. Poczuła jego dłonie na plecach. Z łatwością rozwiązał wstążki i zdjął jej halkę. Na chwilę udało jej się uwolnić z uścisku. Zaśmiał się chrapliwie i wykorzystał tę chwilę, by zdjąć wysokie buty i koszulę