Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- To mi sam Pan Bóg was w dobrą zesłał godzinę - odezwał się po małej chwili. - Nie odmówicie mi, głuptaszkowi, co ani miasta, ani ludzi nie znam, pomocy i rady... Starszy w oczy mu zaczął patrzeć. - Pójdziesz z nami - rzekł - nie na wiele my ci się zdamy, ale dobra psu mucha. - Przydacie mi się, byleście chcieli, na bardzo wiele - odparł Grześ - a Bóg wam zapłaci. Wtem starszy spode łba zerknął. - Nim Pan Bóg się rozrachuje z nami, gdybyś tak piwa albo podpiwku kazał dać, nie byłoby od rzeczy... Masz za co? Zarumienił się Grześ mocno, bo kłamać nie chciał, a groszy jedynych, jakie miał od Żywczaka, bardzo mu żal było. - Całe moje mienie dwa grosze w kalecie - rzekł wzdychając - dla siebie bym ich nie ruszył pewnie, ale dla was... Starszy się namarszczył. - Za podpiwek, cienkusz, nie zapłacisz wiele, a znajomość oblać potrzeba. Przyszedłszy do szkoły, będziesz i tak musiał zmienić swój skarb i wkupić się do trzody. Zrobim tutaj początek. Rad nierad Grześ z węzełka u koszuli jednego groszaka dobył, a starszy z nim poszedł do bliskiego szynku po piwo, obiecując odnieść resztę pieniędzy. Pozostawszy sam na sam z młodszym, zapytał Strzemieńczyk, na co ziele to zbierali i dokąd je nieśli. - Nie taki to łopuch i zielsko paskudne, jak się tobie zdaje - odpowiedział chłopak śmiejąc się. - Masz wiedzieć, że to wszystko do leków i dla zdrowia ludzkiego przydatne będzie, gdy ksiądz kanonik Wacław, dla którego my zbieramy kwiaty i korzonki, przyprawi je, jak należy. Pokazał nam on, jakie rośliny mu są potrzebne, i dla niegośmy je wykopywali i zbierali. Są takie, których sam kwiat obrywać każe, innych korzonki kopać, innych same liście osmykać. Tu chłopak począł z kupy wyciągać, co niósł, i zdumionemu Grzesiowi ukazywać. Tymczasem starszy, któremu imię było Dryszek, powrócił z piwem i pieniędzmi, wiernie denarów resztę Grzesiowi oddając. Zasiedli do podpiwka i rozmowa się dalej toczyła. Z początku niewiele sobie przybysza tego ważyli, już poduczeni studenci, zwłaszcza że z takiego zapadłego kąta jak Sanok przybywał, ale gdy bliżej go poznali, starszy go oszacować potrafił. Zgadało się o pisaniu, więc Grześ, nie mając się z czym chwalić, przyznał się, że na nim wielką pokładał nadzieję. Obaj studenci, którym pismo nie smakowało, bo nad nim dobrze przysiadywać było potrzeba, mówili, że mu nie zazdrościli tej umiejętności. - Z tym się nie wydawaj, że piszesz dobrze, jeżeli to prawda, że sanockie dobre pisanie, w Krakowie też nie gorszym będzie - rzekł starszy. - Mistrze i bakałarze, gdy się tylko dowiedzą, że ci pióro raźno w ręku chodzi, pokoju nie dadzą, żebyś im Denatów i Aleksandrów albo i Priscjana przepisywał. Zamęczą cię u pulpitu i uczyć się nie dadzą. Grześ na to nie odpowiedział, nie siedzieli już długo, bo wieczór nadchodził, więc cienkuszu dopiwszy, który ich pokrzepił, ziele zabrawszy, dalej do miasta ciągnęli. Nie sam więc i pod opieką rówieśników miał się do niego Grześ dostać, co mu śmiałości dodało. Gdy wreszcie ukazał się oczom ich Wawel piętrzący się na wysokiej górze, wieże kościołów, miasta mury i bramy a baszty potężne, a budowle w zielonych ogrodach rozsiadające się szeroko, chłopak nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, zdjął czapkę, przeżegnał się i począł modlić. Strach go ogarnął. Uśmiechali się z niego Dryszek i Samek w początku, lecz i im na myśl przyszło, jak oni pierwszy raz tu się dostali i drżeli a płakali zwątpiwszy o sobie. Gród wielki, który chłopak miał przed sobą, nie dawał się ani porównać do tego, co w życiu swym widział, do ubogiego Sanoka, większej już Dukli i Wieliczki, malejących wobec tego olbrzyma w zbroi kamiennej, wieżycami nasrożonej. Z dala już dychało to miasto głośno i jakby zmordowane wyziewało dymy i opary. Dzwony wieczorne odzywały się nad nim jęcząco i wesoło. Wybiegające w niebo dzwonnice i wieże zdawały się stać na straży i w dal patrzeć. Gościniec pod wieczór, im bliżej ku wrotom, tym był pełniejszy