Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Udało się nam tego dnia, na co zazwyczaj nigdy nie pozwalano: mówiliśmy razem ze starszymi o wszystkim. Ojciec nie zjadł zupy, rozkruszył chleb, odsunął talerz z mięsem. Mama "była za ludem". - Są biedni - powiedziała - ja siedzę w ogrzanym pokoju, a oni chodzą w łachmanach, wszystko inne jest mi całkiem obojętne. Tomasz stał przy kredensie i poruszał brwiami, wysoko jak nigdy. Ojciec też "był za ludem", razem z mamą. Powiedział to głośno i zaczerwienił się. Ja razem z Tomaszem "byłem za dragonami". Mówiliśmy wszyscy razem - nie należy chyba już ukrywać - kłóciliśmy się głośno, coraz zajadlej, gdy nagle cisza powiała przez całą jadalnię. Coś się musiało stać na Rynku?!... Widzę dotąd tę chwilę: ojciec podnosi się, mama ręce przykłada do piersi, Irzek przestaje nogami wymachiwać pod stołem. Tomasz stoi w drzwiach z herbatą, pękły mu dwie szklanki (nie wstawili do środka w porę łyżeczek), herbata leje się z tacy na podłogę, wszystkie szyby w salonie i w kancelarii dygocą... Potem nagle z Rynku przez całe nasze mieszkanie sunie, drży, tętni okrzyk wielkiego zdumienia... Ojciec wybiegł, mama skoczyła na równe nogi, mówiąc: - Nie może być!... Wszyscy razem pobiegliśmy do okien. Poszedł za nami Tomasz. Nie pytany, nie proszony, jak wuj czy zwykły gość. Na Rynku pod odwachem warczało kilka bębnów. Śnieg padał jeszcze. Tłum przerzedził się, ale mrowie było jeszcze duże. Bębny urwały... Zza Sukiennic wysunął się jakby długi połyskujący szkielet rybi czy grzebień, najeżony bagnetami. Żołnierze mieli głowy pochylone naprzód, czaka za każdym wypadem bodły przed sobą powietrze, tłum zbiegał się przed bagnetami i rozbiegał. Zacząłem ściskać Irzka za rękę. Chciałem, żeby nikt nie przegrał i nikt nie zwyciężył. Ale mówiłem co innego. Mówiłem zgrzytając zębami: - Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą... Mama syknęła boleśnie. Grzebień piechoty, miotając na bagnetach czarne łachmany, doszedł wskroś Rynku od odwachu aż do domów z salonem pana Finkla. Tu zrobili w tył zwrot, na chodnik wjechał konno oficer. Czy ten oficer, czy koń, czy żołnierze z kolbami, nie wiadomo: nagle zbiły się wielkie, wystawowe szyby pana Finkla i z jękiem spadły na bruk. Od tej chwili przepadło! Konia odprowadził żołnierz i zakrakały straszne komendy. Grzebień piechoty zjeżył się w połowie postaci i szczęknął złowrogo... Tomasz podniósł brwi i rzekł wyraźnie: - Ładują. Mamą dreszcz wstrząsnął. Odwróciła się od okna i rzekła do Tomasza cicho, ale stanowczo: - Proszę bardzo. Proszę. Ja idę na Rynek! Tomasz zatrzymał ją: - Pani doktorowa nie pójdzie. Nie ma co patrzeć, lepiej przeczekać z dziećmi w sypialni. Mama zaczęła nagle błagać Tomasza, by wojsko nie strzelało. Tłumaczyła mu, że nie należy się niczemu dziwić, bo ci ludzie, tak nędznie odziani, nie mają prawa głosu. Rozkładał ramiona, ale był nieprzebłagany. Wojsko musi i powinno strzelać. W odpowiedzi na to mama ostatni raz uśmiechnęła się - jakby to wyrazić - uśmiech zapomnienia. Ja też razem z Tomaszem byłem nieprzebłagany. Wykrzyknąłem nagle: - Strzelą i będą mieli rację!! Irzek przyłączył się do mamy. Zawołał ku mnie krótko: - Podły pies! Mamie rozszerzyło się coś w oczach, przetarła ręką czoło i powiedziała w moją stronę: - Tak, to podłe, żebyś wiedział, podłe!! Uczułem, jakby mi się serce obrywało. Gruchnęła salwa. Mama upadła na kolana i zaczęła się modlić. Nie było to właściwie modlenie, lecz wymawianie słów nieznanych, ważnych i drżących. Z tłumu zrobiło się jedno szare, rozpryskujące błoto. Tomasz stał nieporuszony, blady, straszny, zacięty, z twardymi, kamiennymi bokobrodami. Powiedział: - Jeszcze strzelą. Irzek i ja złapaliśmy się wzajem palcami za szyje i dusiliśmy się. W tej okropnej chwili rozległo się za nami człapanie pantofli i huczący, stary głos Filipiny: - Ady brewerie tu się dzieją, nie wiadomo jakie?! Rzecz dziwna - Filipina była w chustce jak do wyjścia, a niosła szklankę herbaty. Pewno dla mamy. - Chodźcież, chłopaczki - nigdy prawie nie wołała tak na nas - chodźcież ze mną do kuchni, akurat w kufrze przestawiam, jabłek dostaniecie. Dlaczego usłuchaliśmy jej, nie wiem. Czy już nie mogliśmy tu dłużej wytrzymać?... Byliśmy w jadalnym, gdy gruchnęła druga salwa. - Zaczekajcie! - Filipina skoczyła naprzód. Pogoniliśmy za nią długim, czarnym korytarzem. Słychać było, jak służbowymi schodami zbiega pospiesznie na dół. Strach nas zatrzymał w ciemności. Dopiero w końcu sieni złocił się blady prostokąt uchylonych drzwi kuchennych. Wystrzelili po raz trzeci, aż zahuczało w grubych czarnych murach. - Zwyciężają - szepnąłem. Irzek - nic. Przerażony powtarzałem raz po raz: - Zwyciężają, zwyciężają, zwyciężają! Gruchnęła nowa salwa - z wrzaskiem, z dzikim krzykiem rzuciliśmy się na siebie. Ani przedtem, ani potem, już nigdy w życiu nie biliśmy się jak wtedy. Pazurami, zębami, szarpaniem, kopaniem, tarzając się po kamiennej podłodze z płaczem i jękiem. Kto kogo pobił, nie wiadomo. Sczepieni w nienawistnych zapasach, potoczyliśmy się do kuchni za skrzynię z węglem i tu jeszcze, nieprzytomni, tłukliśmy się zażarcie, póki cały dom nie wpadł przez otwarte drzwi, z ojcem na czele. Mama, Tomasz, Filipina i ojciec. Co ojciec mówił do nas, nie pamiętam. Pamiętam, że dyszał ciężko i że lampka naftowa kopciła na ścianie. W pewnej chwili wziął długi nóż, leżący na stolnicy przy górce usiekanego klopsu