Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Stara się jednak przełamać. Usiłuje nawet karmić ją piersią, jak sobie tego życzą mąż i teściowa, ale szybko okazuje się, że nie ma pokarmu. Nie ma też cierpliwości, gdy mała płacze. Brzydzi ją w dodatku mleczny zapach niemowlęcia. Z ulgą oddaje dziecko w szpitalu pielęgniarce, a potem, już w domu, teściowej. Ojcu Karolina wydaje się ósmym cudem świata. Przekupuje bombonierką pielęgniarkę i widzi małą w godzinę po narodzinach. Bierze na ręce to najkruchsze z kruchych i przytula. Córuchna – szepcze wniebowzięty. – Moja mała córuchna, mój skarb, najdroższa. Czekałem na ciebie tyle lat. Jesteś, nareszcie jesteś! Będę o ciebie dbał. Karolina wierzy w tę obietnicę, bo czemu miałaby nie wierzyć. W ogóle wydaje jej się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pogoda na dworze nie najgorsza, rodzice też jej się udali. Ojciec jest dyrektorem Miejskiego Domu Kultury, matka pracuje w nim jako instruktorka tańca i muzyki. W domu czeka na nią niecierpliwie babcia, od lat spragniona wnuczki. Będzie dobrze, choć teraz na nic nie starcza sił, nawet na otworzenie oczu, nie wspominając o czymś ambitniejszym, jak choćby o jednym z uśmiechopodobnych grymasów, które z taką łatwością robią dzieciaki obok. A jednak udaje jej się uśmiechnąć do ojca, czym wzrusza go do łez. Chwilę później zasypia ufnie w jego ramionach. Ojciec i babcia od początku są pewni, że Karolina jest dzieckiem niezwykłym. Matka ma wątpliwości, ale ona już taka jest. Na spacerze jej mąż widzi kwiaty w ogródkach i zgrabne łydki kobiet, a ona rozwłóczone wszędzie śmieci, psie gówna, oczka w pończochach, przetłuszczone włosy wymykające się spod chustek, brudne okna, w których powiewają zasłony z tandetnymi wzorami. Tyle że mąż zwykle zachwyca się głośno, a ona brzydzi się światem w milczeniu. Także i teraz milczy. Zresztą, nawet gdyby odważyła się wypowiedzieć swoje wątpliwości i tak nikt by ich nie usłyszał w powodzi zachwytów. Mała tak pięknie się uśmiecha! Robi cudownie żółciutką kupę! Ślini się wprost z niewiarygodnym wdziękiem! Nawet nocami drze się niezwykle. I w ogóle! Karolinie nie przeszkadzają te zachwyty. Przeciwnie, głęboko w nie wierzy i jest z tego powodu zadowolona. Szybko przyzwyczaja się do roli pępka świata. Nie ma zresztą innego wyjścia – ojciec namawia matkę na zafundowanie jej braciszka, ale Anna Skrzypek nie ma zamiaru więcej zachodzić w ciążę, tyć i rodzić. ZWYCZAJNA I PRZECIĘTNA Ulka Mazurek przyszła na świat 24 października 1956 roku, kilka godzin przed słynnym wiecem na Placu Defilad, podczas którego do kilkusettysięcznego tłumu przemawiał Gomułka. Ulka w tym czasie zapewne ssała spokojnie pierś matki. Nikt tego jednak nie zapamiętał, podobnie jak szczegółów porodu, który – jak wszystko w życiu Ulki – przebiegł zupełnie zwyczajnie. Tak to już z nią było – urodziła się w dość przeciętnej rodzinie, miała zupełnie przeciętne dzieciństwo, podobnie było ze zdolnościami i upodobaniami. Była tak zwykła, że koledzy nie umieli znaleźć dla niej jakiejś interesującej ksywy. Ulka jednak nigdy się tym nie przejmowała, a nawet odwrotnie, zachowywała się tak, jakby przeciętność była najlepszą ozdobą. I może właśnie dlatego naprawdę ją zdobiła. Końcówka roku 1956 w przeciwieństwie do małej Mazurkówny nie była taka zwykła. Najpierw burzliwy październik w Polsce i powstanie na Węgrzech, które wybuchło w przeddzień urodzin Ulki, potem wkroczenie tam wojsk radzieckich i jeszcze konflikt wokół Kanału Sueskiego. Ulka nie ma zamiaru się tym przejmować, chociaż ojciec wieczorami słucha Wolnej Europy i ucisza zarówno jej rozkoszne gaworzenie, jak i pokrzykiwania Jaśka, starszego brata Ulki, który zazwyczaj gania wokół stołu, ciągnąc na sznurku drewniany wóz i udając konia. Ulkę bawią zdenerwowane syknięcia ojca. Polityka! Jakie to śmieszne wobec tak ważnej rzeczy jak ćwiczenie krtani, płuc i nóżek. I jeszcze te dyskusje rodziców o tym, kto kłamie, Władza czy Ci z trzeszczącego radia, i co z tego wszystkiego będzie. Dorośli! Będzie, co ma być. To oczywiste! ZNIKĄD O przyjściu na świat Anki Trawki, czyli Anity, też niewiele da się powiedzieć, ale z zupełnie innych powodów. Nikt nigdy nie opowiadał jej o pierwszych dniach i miesiącach życia – ani o pierwszej chorobie, ani o pierwszym ząbku, ani o kolorze pierwszego kocyka czy brzmieniu pierwszego słowa. Anita przez wiele lat czuła się, jakby pojawiła się znikąd, od razu kilkunastomiesięczna. W każdym razie wtedy zaczynała się jej opowiadana biografia, ale przedstawiana tak jakoś półgębkiem, niechętnie i bez entuzjazmu, który zwykle towarzyszy tego typu relacjom. Na pewno wiedziała tylko to, że urodziła się 22 listopada 1956 roku, ale nie w Rodzinnym, tylko we wsi leżącej na południe od miasteczka. W gorszej części świata, za żelazną kurtyną, właśnie tego dnia zaczęły się letnie igrzyska olimpijskie w Melbourne. W lepszej zaś i sprawiedliwszej tego dnia Rosjanie zatrzymali Imre Nagya, szefa węgierskiego rządu i wywieźli w nieznanym kierunku, choć wcześniej obiecali mu nietykalność. Anita była piątym dzieckiem i po paru miesiącach rodzice, średniozamożny rolnik i gospodyni domowa, oddali ją na wychowanie niezamężnej kuzynce, Stefie Kłącz. Nie z biedy, to Anita wiedziała na pewno. Więc dlaczego? Przez jakąś chorobę czy nieszczęście? A może matka jej nie chciała? Nie kochała? A ojciec? Te pytania dręczyły Anitę przez całe dzieciństwo, jednak nigdy nie zdobyła się na to, by je zadać. Pytania zalegały na dnie jej pamięci jak ostre ciernie, otorbione wspomnieniami z mijających dni. Anita umiała obchodzić te miejsca z daleka, ale bała się, że któregoś dnia straci czujność i wtedy dosięgnie ją ból – i to taki, którego może nie wytrzymać. Zacznie krzyczeć i już nie przestanie! Potem również ten strach opadł na dno kolejną zapomnianą warstwą. Bała się strachu o coś, czego już nie pamiętała. Warstwa zarastała warstwę, coraz więcej było w niej niepamięci