Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wtedy nie istniała moda młodzieżowa. Nastolatki, zapatrzone w rodziców, chciały się do nich upodobnić. - A tobie - powiedział Jurek - będę kupował piękną bieliznę, czarną z koronkami, taką, jak nosi moja mama. Wyobraziłam sobie panią Olgę K., potężną blondynkę, w tych kuszących koronkach. Nie znosiłam czarnej bielizny. Ale nic nie mówiłam, żeby nie psuć Jurkowi zabawy. Nie podobało mi się też jego urządzenie domu. Jurek lubił blichtr, a ja prostotę. Nic się nie zgadzało. Po pewnym czasie nasze drogi się rozeszły. Ale wtedy w Konstancinie nie przypuszczałam, że tak się stanie. Któregoś dnia przyszli do naszego ogrodu Lilka i Wacek R., bliźniaki. Takie same czarne kręcone włosy, zielonkawe oczy, blada cera. Wacek zaproponował mi partię krokieta, Lilka i Jurek gdzieś zniknęli. W czasie gry Wacek odesłał mnie "na grzybki" pod altankę. Pobiegłam tam z młotkiem, żeby skierować moją kulę na plac. Zajrzałam do altanki i zdrętwiałam. Zobaczyłam Jurka. Trzymał Lilkę w ramionach. Całowali się. Stałam chwilę z ręką zaciśniętą na młotku. Potem rzuciłam go. Przebiegłam przez plac krokietowy obok zdumionego Wacka i wpadłam na pięterko do mojego pokoju. Na stole stała szklanka. Chwyciłam ją i cisnęłam o podłogę. Szkło rozprysło się szeroko. Wpatrywałam się w lśniące na czerwonych deskach odłamki. Czekałam. Ale Jurek nie przyszedł. Wagary Byłyśmy w siódmej klasie. Postanowiłyśmy spróbować wagarów. Maj. Matury. Może nam jakoś ujdzie. Zamiast pójść do szkoły, pojechałyśmy we cztery - ja, Hanka, Elżunia i Basia, ciuchcią do Konstancina. Na stacji w Konstancinie Głupi Jasio jak zawsze wymachiwał lachą i wykrzykiwał esperanckie słowa. Zaprowadziłam koleżanki na trawiastą plażę nad Jeziorką. Rzeczka płynęła półsennie. W wąziutkiej odnodze kwitły jak zwykle o tej porze lilie wodne i kaczeńce. Rzuciłyśmy teczki w trawę. Rozsiadłyśmy się nad brzegiem. Blade dziewczęta w szarych mundurkach. Nagle Basia zerwała się i zaczęła podskakiwać na jednej nodze: - Wiecie - zawołała - ja mam codziennie innego kochanka! Basia była fantastką. Nie wierzyłyśmy jej. Ale mimo to trochę nam zaimponowała. Potem zaprosiłam koleżanki do naszej willi. Janowa zdziwiła się, kiedy nas zobaczyła. - O, panienka Jadzia i tyle panienek! - Janóweczko - powiedziałam - niech Janóweczka nie mówi rodzicom ani Jasiowi, żeśmy tu były. Taka mała tajemnica. - A pewnie - roześmiała się Janowa - co mnie do tego? Dam wam zsiadłego mleczka z kartoflami. Oprowadziłam dziewczęta po ogrodzie. Najbardziej nas zajął krokiet, skakanie z trapezu i chodzenie po płotku koło krzaków porzeczek. Kiedy wróciłam do domu, mama powitała mnie z ponurą miną. - Jadziu, gdzieś ty była? Telefonowała panna Zofia po tablice logarytmiczne dla maturzystek. Była pewna, że jesteś w domu. Te tablice logarytmiczne nas zgubiły. Panna Zofia telefonowała także do Hanki, Elżuni i Basi. Nazajutrz mama została wezwana do szkoły przez panią przełożoną, razem z matkami Hanki, Basi i babcią Elżuni. Stałyśmy w ciemnym kącie przedpokoju, kiedy wychodziły z kancelarii od pani przełożonej. Miny miały nietęgie. Prawo Archimedesa W naszym gimnazjum humanistycznym nauki ścisłe były traktowane dosyć lekko. Fizyki i chemi uczył nas profesor Dębowski, bardzo przez nas lubiany. Był pogodny, dobrotliwy, nie wymagający. Pamiętam nasz gabinet chemiczny. Ponury pokój o długich stołach, na których stały rozmaite przyrządy podobne do utensyliów alchemika. Ale ćwiczenia zupełnie wywietrzały mi z głowy. Poza kameleonowymi zmianami lakmusowego papierka. No, i oczywiście wywoływaniem paskudnego zapachu zgniłych jaj