Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Już od małego uważany był za chwata i przebiegłą sztukę, z czasem zrobił się jeszcze bardziej zuchwały i na koniec tak rozzłościł i rozjuszył przeciwko sobie ojcowski dom, sąsiadów, stado i zacną radę, że obrzucony klątwą, został oficjalnie wyłączony ze wspólnoty i niczym kozioł ofiarny wypędzony na pustynię. Tam, nim zdążył zmarnieć i zginąć, napotkali go ludzie, a on, pokonawszy swój naturalny strach przed niezgrabnymi olbrzymami, zbliżył się i przyłączył do nich, oczarował ich swą żywą naturą i swą wyjątkowością, których to przymiotów przecież od dawna był świadom, i tak oto odnalazł drogę do miasta i świata ludzi, a w nim swe miejsce jako figlarz, komediant, osobliwość i cudowne dziecko. Stał się tym, czym jest dzisiaj: ulubieńcem licznej widowni, bałamutem, obleganym zwłaszcza przez starsze damy i panów, w równym stopniu przyjacielem co pogardliwym obserwatorem człowieka, artystą, prowadzącym monolog na podium, posłańcem świata obcego, nie znanego grubiańskim olbrzymom, błaznem dla jednych, mroczną przestrogą dla innych; wyśmiewany, oklaskiwany, lubiany, podziwiany, żałowany, był widowiskiem dla wszystkich, zagadką dla myślących. My, myślący — albowiem oprócz mnie niewątpliwie niemało jest jeszcze takich — kierujemy nasze myśli i przypuszczenia, naszą żądzę wiedzy i pęd do imaginacji nie tylko na zagadkowe pochodzenie i przeszłość Jakuba. Jego tak niepomiernie pobudzająca fantazję postać zmusza nas do poświęcenia niejednej refleksji również jego przyszłości. Czynimy to z ociąganiem i z poczuciem smutku; albowiem domniemany i najbardziej prawdopodobny koniec naszego ulubieńca będzie nagły. Choćbyśmy nie wiem jak się starali wyobrazić sobie dla niego śmierć naturalną i spokojną, na przykład w ciepłej izbie i pod opieką owej legendarnej kobiety z Ennetbaden, do której rzekomo “należy", to i tak wszystko przemawia przeciw temu. Zwierzę, żyjące ongiś dziko i swobodnie, bezpieczne we wspólnocie i stadzie, trafiwszy między ludzi i do cywilizacji — niechby i najzdolniejsze w przystosowaniu się do obcego otoczenia, najgenialniejsze w wykorzystywaniu wszelkich zalet swego wyjątkowego położenia — i tak nie zdoła ujść niezliczonym zagrożeniom, jakie na nie czyhają. Dreszcz człowieka przejmuje, gdy widzi w imaginacji te straszne niebezpieczeństwa od elektrycznego prądu po zamknięcie w izbie razem z kotem lub psem czy uwięzienie i dręczenie przez okrutnych chłopców. Istnieją opowiadania o dawnych ludach, które każdego roku wybierały sobie króla albo go losowały. I oto ładny, bezimienny i biedny młodzieniec, być może niewolnik, nagle odziany był w przepyszne szaty i wynoszony na króla, czekał na niego pałac lub okazały namiot Jego Wysokości, gotowa do usług służba, śliczne dziewczęta, kuchnia, piwnice, stajnie i orkiestra, cała ta bajka o królestwie, władzy, bogactwie i przepychu stawała się dla niego rzeczywistością. I tak oto nowy władca żył w święcie dni, tygodni i miesięcy, aż minął rok. Wtedy go wiązano, prowadzono na miejsce straceń i zabijano. O historii tej, którą przeczytałem przed wieloma laty i której prawdziwości nie miałem ani okazji, ani potrzeby sprawdzić, o tej wspaniałej i okrutnej, pięknej jak bajka i śmiertelnie upojnej historii mimo woli myślałem czasami, gdy patrzyłem na Jakuba, jak wydziobywał paniom z ręki orzeszki, uderzeniem dzioba karcił niezdarne dzieciaki, nie bez zainteresowania i trochę wyniośle przysłuchiwał się mojej papuziej paplaninie lub przed kwietnikiem na oczach zachwyconych widzów skubał kulkę papieru; trzymał ją pazurkami jednej łapki, a jego uparty łepek i nastroszone piórka na czubku zdawały się wyrażać i wściekłość, i zadowolenie zarazem. (1951) Kominiarczyk We wtorkowe popołudnie w karnawale moja żona koniecznie musiała wpaść do Lugano. Namawiała mnie, żebym z nią pojechał; obejrzelibyśmy sobie karnawałowych przebierańców wałęsających się po mieście, a może nawet cały pochód. Nie bardzo byłem w nastroju, dręczony od tygodni bólem we wszystkich członkach i na wpół sparaliżowany, czułem niechęć już na samą myśl, że należałoby włożyć płaszcz i wsiąść do samochodu. Po chwili oporu i niechęci nabrałem jednak odwagi i zgodziłem się. Zjechaliśmy w dół, ja wysiadłem przy przystani, a żona pojechała dalej, żeby znaleźć miejsce do zaparkowania; czekałem z Kato, naszą kucharką, w wątłym, lecz wyczuwalnym blasku słońca, pośród ożywionego, ale nie gorączkowego ulicznego ruchu. Lugano nawet w zwykłe dni jest wyjątkowo wesołym i przyjaznym miastem, dziś jednak uśmiechało się swawolnie i radośnie do każdego na wszystkich uliczkach i placach, śmiały się barwne kostiumy i twarze, śmiały się domy przy Piazza i okna zapchane ludźmi oraz maskami, śmiał się nawet zgiełk. Tworzyły go wrzaski, fale śmiechu i przywoływań, strzępy muzyki, komiczny ryk megafonu, jazgot i udawane okrzyki przerażenia dziewcząt, obrzucanych przez chłopaków całymi garściami konfetti, przy czym głównie chodziło o to, by wepchnąć upolowanej osobie jak największy pęk papierowych skrawków w same usta