Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Rysował i cieniował przez niemal dwie godziny, i w końcu udało mu się być może uchwycić jakieś podobieństwo, ale rezultat nadal pozostawiał wiele do życzenia. Odchylił się do tyłu, zmarszczył brwi i spojrzał na płynące nad New Seabury obłoki. Plaża była pusta. Nikt się nie kąpał ani nie spacerował; żadne dziecko nie puszczało latawca. Krajobraz przesycony atmosferą wyczekiwania na coś, co się wydarzy. Jadąc tutaj z Hyannis wiedział przez cały czas, co zrobi. Odsunął arkusz papieru, pod jakim krył się, niczym ryjący w ziemi krab, jego telefon, podniósł słuchawkę i wystukał numer, którego nie zdołałoby wymazać z jego pamięci nawet dziesięć seansów hipnoterapii. - Plymouth Insurance, pierwsze i najlepsze towarzystwo ubezpieczeniowe stanu Massachusetts, czym mogę panu służyć? - odezwała się telefonistka. - Z Joe Garbodenem, proszę - powiedział po krótkim wahaniu. Usłyszał sygnał wewnętrznego telefonu Garbodena i wiedział, że teraz nie zdoła się już wycofać. ROZDZIAŁ V - To on! - warknął detektyw Ralph Brossard, kiedy chudy czarnoskóry mężczyzna pojawił się w drzwiach budynku i ruszył w stronę jezdni. Detektyw wyrzucił świeżo zapalonego papierosa przez okno samochodu i sięgnął po radiotelefon. - Newt... Newt, Jambo właśnie wyszedł przez frontowe drzwi. Przechodzi przez ulicę, kierując się do swego samochodu. Niesie w ręku sportową torbę. Ruszamy. Siedzący obok detektyw John Minatello sięgnął pod kremową bawełnianą wiatrówkę i wyciągnął trzydziestkę ósemkę. Przez jego spoconą bladą twarz przemknął szybki uśmiech. - Przyskrzyniliśmy sukinsyna! - rzucił z nerwową satysfakcją. Ralph przekręcił kluczyk w stacyjce i obejrzał się szybko za siebie, żeby sprawdzić, czy ulicą nie nadjeżdża żaden cywilny samochód. Przesunął kierownicę maksymalnie w lewo, aż zagwizdało serwo, a potem oblizał wargi i niecierpliwie czekał. - No, wyjeżdżaj, skurwielu - szepnął. Było sześć minut po jedenastej; znajdowali się na Seaver Street w Strefie Frontowej. Wszystko było tu brązowe: czynszowe kamienice, płyty chodnika, nawet powietrze, w którym unosił się smród przypalonego oleju, samochodowych spalin i wyschniętych burzowców. Ralph siedział w swoim zaparkowanym przy krawężniku zakurzonym pontiacu grand prix od samego świtu, czekając, aż w drzwiach pod numerem 1334 ukaże się Jambo du Freyne. Zjadł już śniadanie razem z Johnem Minatellem, składające się z egg macmuffins i letniej kawy; na winylowym beżowym siedzeniu wciąż leżały okruchy ich posiłku, razem ze zgniecionymi opakowaniami po snickersach, pustymi kartonami winston lights i pozaginanym egzemplarzem „Wysp na Golfstromie”. Ralph był zaprzysięgłym entuzjastą Hemingwaya. Zaprzedanym mu duszą i ciałem. Przez całe swoje życie (a przynajmniej od czasu, kiedy przed czterema laty rozwiódł się z Thelmą) przygotowywał się do hemingwayowskiej emerytury na Karaibach. Miał zamiar polować na błękitnych, głębokich wodach na rekiny i marliny, przysłuchiwać się deszczowi bębniącemu o dach z wyschniętych palmowych liści, włóczyć po plaży i pić whisky, pozwalając, by jeden ciepły tropikalny dzień przechodził leniwie w następny. Ostatnio upodobnił się nawet trochę do Hemingwaya, chociaż policyjny regulamin zabraniał noszenia brody. Cechował go szorstki sposób bycia; miał szeroką twarz, szpakowate wąsy i wiecznie zmrużone oczy, które spoglądały gdzieś daleko za Boston - nawet wtedy gdy całymi dniami przesiadywał, inwigilując podejrzanych, w samochodzie albo wystukiwał raporty na maszynie. Jeszcze tylko dwa lata i siedem miesięcy i będzie mógł odwiesić pistolet, oddać odznakę i wsiąść do samolotu lecącego na południe do Miami, a potem do Bimini. Zostawi za sobą upalne brązowe lata i mróz, od którego pękały człowiekowi jaja, zostawi zanieczyszczone powietrze i brudny przestępczy półświatek. Zostawi zadzierających nosa bogaczy z Newbury Street i wściekłych jak głodne psy biedaków z Blue Hill Avenue - zostawi wszystko, czym pogardzał w tym pretensjonalnym, brudnym, niepowtarzalnym, niebezpiecznym mieście. Śledził Jambo du Freyne’a już od ponad trzynastu miesięcy, przez pięć żmudnych pór roku, w ciągu których pączkowały drzewa, topił się śnieg, chodniki prażyły w upale. Dokładnie co dwa tygodnie Jambo przywoził w sportowej torbie z Atlanty wyśmienitej jakości kokainę i Ralph razem z Johnem patrzyli, jak otwiera te frontowe drzwi i przebiega przez ulicę - w deszczu, w śniegu, w promieniach słońca i marznącej mżawce: szczupły, z nogami jak patyki i zawsze w tej samej brązowej, wełnianej czapeczce i długim do kolan skórzanym płaszczu - a potem wsiada do zawsze tego samego poobijanego buicka electry z piszczącymi łożyskami. Aż do dzisiaj pozwalali du Freyne’owi prowadzić bez przeszkód ten proceder. Był przecież w końcu tylko kurierem. Ale w tej właśnie kamienicy, na piątym piętrze od podwórza, mieszkał Luther Johnson, jedna z najbardziej złowrogich postaci bostońskiego podziemia, Pająk z Seaver Street