Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ledwie zdążył rozpakować walizkę i włożyć mocne buty do pieszych wypraw, gdy usłyszał, że autokar dla pacjentów zatrzymuje się przed domkiem. Policjant podszedł do okna. Philby wyładowywał właśnie pierwsze z obiecanych pudeł do pakowania. Zarzucił je na ramię, przeszedł kilka kroków krótką ścieżką, kopnięciem otworzył drzwi, wniósł ze sobą do pokoju odór stęchłego potu i rzucił pudła Dalglieshowi pod nogi. - Zostało jeszcze parę - powiedział krótko. Była to niewątpliwie propozycja, by detektyw wziął się do pomocy przy rozładowaniu i Dalgliesh zastosował się do tej sugestii. Po raz pierwszy ujrzał majstra w pełnym świetle i nie uważał tego za miły widok. W gruncie rzeczy rzadko oglądał ludzi równie odrażających fizycznie. Philby mierzył niewiele ponad pięć stóp wzrostu i był krępy. Miał krótkie, pulchne ramiona i nogi - blade i bezkształtne jak okorowane pnie drzew. Jego głowa była okrągła, a skóra - pomimo przebywania na powietrzu - różowa, błyszcząca i bardzo gładka, jakby napompowana powietrzem. W bardziej atrakcyjnej twarzy jego oczy uznano by za niesamowite. Były nieco skośne, a duże tęczówki miały głęboki niebieski odcień. Czarne rzadkie włosy zaczesywał do tyłu nad kopulastą czaszką, a fryzura ta kończyła się tłustą i niechlujną grzywką. Nosił sandały, z których prawy przywiązał sznurkiem; miał też na sobie brudne białe szorty, tak krótkie, że niemal nieprzyzwoite; szarą kamizelkę znaczyły plamy potu. Na to wkładał nie zapięty, a jedynie związany sznurem w talii brązowy mnisi habit. Bez tego okrycia wyglądałby po prostu na nędznego brudasa. W habicie zaś sprawiał wrażenie człowieka groźnego. Ponieważ po zniesieniu pudeł nie spieszył się z odejściem, Dalgliesh doszedł do wniosku, że czekał na napiwek. Monety podarowane mu przez policjanta powędrowały do kieszeni habitu w sposób zdradzający eksperta, chociaż żadne słowo podziękowania nie padło z ust majstra. Dalgliesh z zainteresowaniem odnotował, że mimo kosztownego eksperymentu z jajami z własnej hodowli, nie wszystkie prawa ekonomii zanikły w tym nieziemskim przybytku braterskiej miłości. Philby kopnął trzy pudła na pożegnanie, jakby usprawied- liwiając swój napiwek demonstracją ich wytrzymałości. Ponieważ pudła się nie rozpadły, spojrzał na nie po raz ostatni z, dezaprobatą i odjechał. Dalgliesh zaczął się zastanawiać, gdzie Anstey mógł znaleźć tak specyficznego członka personelu. Odnosił wrażenie, choć może był uprzedzony, iż człowiek ów wyglądał jak klasyczny gwałciciel, ale możliwe, że posuwał się za daleko w swych podejrzeniach i źle oceniał Wilfreda Ansteya. Jego druga próba wyjścia z domu również spełzła na niczym z powodu kolejnej wizyty. Tym razem Helen Rainer przyjechała na rowerze z pobliskiego Folwarku Toynton, a w koszu na bagażniku przywiozła pościel z jego łóżka. Wyjaśniła, że Wilfred martwi się, czy pościel w Chacie Nadziei jest odpowiednio świeża. Dalgliesh zdziwił się, że nie skorzystała z okazji i nie przyjechała z Philbym autokarem. Być może jednak nie potrafiła znieść jego obecności z bliska, co byłoby zupełnie zrozumiale. Weszła do domku bez zbędnego hałasu, ale żwawo, i od razu dała Dalglieshowi do zrozumienia, że nie jest to bynajmniej wizyta towarzyska; nie przyjechała tu sobie pogawędzić i czekają na nią inne, poważniejsze obowiązki. Razem zabrali się do słania łóżka. Siostra Rainer zręcznie rozkładała prześcieradła i elegancko zawijała je pod rogi materaca. Dalgliesh, który zostawał za nią sekundę z tyłu, miał wrażenie, że jest wyjątkowym ślamazarą. Początkowo pracowali w milczeniu. Zastanawiał się czy to odpowiednia chwila, by zapytać - oczywiście taktownie - jak doszło do nieporozumienia, w wyniku którego nikt nie odwiedził ojca Baddeleya tej ostatniej nocy. Widocznie detektywa onieśmielił przydługi pobyt w szpitalu. Wreszcie odezwał się z wysiłkiem: - Pewnie jestem przewrażliwiony, ale wydaje mi się, że ktoś powinien zostać z ojcem Baddeleyem tej nocy, kiedy umarł, a przynajmniej zajrzeć do niego później i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Pomyślał jednocześnie, iż łatwo odeprzeć jego zarzut wytykając mu, że nie ma prawa mówić tego człowiek, który nie przejmował się staruszkiem prawie trzydzieści lat. Lecz ona odparła z rozgoryczeniem, niemal skwapliwie: - Ma pan rację, źle się stało. Z medycznego punktu widzenia byłoby to bez znaczenia, ale nie powinno dochodzić do takich nieporozumień. Ktoś z nas powinien do niego wstąpić. Chce pan ten trzeci koc? Jeśli nie, zabiorę go do Folwarku Toynton, to jeden z naszych koców