Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Za nim stała Maria. - Danny... - Daruj sobie - odburknął. Nie potrafił odwrócić się i spojrzeć jej w oczy. Zapominając o kurtce, którą zostawił na krześle za kulisami, ruszył wolno do drzwi. Na schodach przyśpieszył kroku. Musiał się stąd wydostać. Uciec przed współczującymi spojrzeniami. Na parterze zauważył jednak znak prowadzący do telefonu i przypomniał sobie, że obiecał profesorowi Landauowi zadzwonić natychmiast po przedstawieniu. Tylko nie to, do cholery. Jak mam mu powtórzyć słowa tej gazetowej suki? Jak w ogóle miał kiedykolwiek w przyszłości zadzwonić do swojego nauczyciela. Poniósł klęskę. Wyraźną, publiczną klęskę. Tak samo jak kiedyś na szkolnej bieżni. Pchnął oszklone drzwi i wyszedł w zimną marcową noc, nie czując ostrego wiatru na twarzy. Był za bardzo pochłonięty myślą, że ten niespodziewany obrót wydarzeń pozbawi go szacunku ulubionego nauczyciela. Danny zawsze wiedział, że jest ostatnim uczniem Landaua. I chciał okazać się jego najlepszym uczniem. Nie mógł zrobić ani kroku dalej. Usiadł na kamiennych schodach i ukrył twarz w dłoniach. - Rossi, co ty tutaj robisz? Dostaniesz zapalenia płuc. Nad jego głową, tuż przy drzwiach, stała Maria. - Odejdź, Pastore. Nie powinnaś zadawać się z przegranymi facetami. Nie zwracając uwagi na jego słowa, Maria zeszła po schodach i usiadła stopień niżej. - Posłuchaj, Danny, nie obchodzi mnie, co pisze Sonya. Dla mnie twoja muzyka jest świetna. - Cały uniwerek to jutro przeczyta. Dranie z Eliot House będą mieli niezły ubaw. - Nie bądź śmieszny - odparła. - Większość tych palan tów nawet nie potrafi czytać. - I dodała cicho: - Chcę tylko, żebyś wiedział, że mnie to też dotknęło. - Dlaczego? Ciebie przecież pochwaliła. - Dlatego, że cię kocham. - Niemożliwe - odparł pod wpływem pierwszego odruchu. - Jesteś za wysoka. Odpowiedź była tak absurdalna, że Maria nie mogła powstrzy-J mać się od śmiechu. / On też się roześmiał. Potem objął ją i przytulił do siebieJ Pocałowali się. Po chwili Maria spojrzała na niego z uśmiechem. - Teraz twoja kolej. - Na co? - No, czy to jest jednostronne uczucie, czy nie? - Nie - powiedział cicho. - Ja też cię kocham. Siedząc w swoich objęciach, zupełnie nie czuli chłodu. Dla różnych ludzi wiosenne ferie na Harvardzie oznacza różne rzeczy. Studenci ostatniego roku nie wyjeżdżają wtedy nigdzie i ko czą swoje prace magisterskie, które trzeba oddać pierwszeg dnia po przerwie. Bardziej zamożni przedstawiciele młodszyd roczników lecą na Bermudy, by wziąć udział w osławionyl rytuale pod nazwą Studencki Tydzień. W programie przewidzi ne jest opalanie, żeglowanie, jazda na nartach wodnych, zmysN we tańce i - przynajmniej teoretycznie - podrywanie dzieĄ czat, które zjeżdżają się tam dla tych samych atrakcji. Na ogół wiosna zaczyna się w Cambridge całkiem niepostr żenię. Mięśnie sportowców nadal cierpią na brak wiosenne ciepła, w którym mogłyby przygotować się do nadchodząca rozstrzygających zawodów. Biegacze lecą więc do Puerto Rico. Nazwa ta jest barda egzotyczna od rzeczywistego miejsca. W przeciwieństwie do turystów na bermudzkich plażach, gladiatorzy wstają o piątej rano, pokonują przed śniadaniem dziesięć mil, a potem śpią cały dzień aż do popołudniowego treningu. Wieczorem niewielu znajduje w sobie dość energii, żeby uganiać się za miejscowymi senoritami. Drużyny - tenisowa, golfowa i baseballowa -j adą na mecze wyjazdowe z południowych stanów, żeby zmierzyć się z tamtejszymi uniwersytetami. Zawodnicy ci prowadzą mniej ascetyczny tryb życia niż biegacze i dysponują pokładami energii zużywanymi na nocne rozrywki. Po obiedzie przechadzają się po malowniczych parkach uniwersyteckich, odziani w strój, który działa jak magnes na południowe ślicznotki: sweter z dostojną literą "H". Po wywalczonym z trudem zwycięstwie nad drużyną Uniwersytetu Karoliny Północnej, Jason Gilbert szykował się wraz z kolegami na podbój populacji Chapel Hill. Podczas gdy brali prysznic i ubierali się, trener Dain Oliver częstował ich konstruktywną krytyką skierowaną również do Jasona, który pomimo zwycięstwa w swoim pojedynku poruszał się na korcie nieco ospale. - To dlatego, że jestem zmęczony, trenerze - bronił się Jason. - Wszystkie te podróże, treningi i mecze trudno nazwać piknikiem. - Daj spokój, Gilbert - upomniał go żartobliwie Dain. - Po prostu tracisz za wiele sił na rozrywki poza kortem. Mam ci przypomnieć, że nie przyjechaliśmy tu na wakacje? - Trenerze, chyba pan nie zapomniał, że wygrałem, co? - Tak, ale spałeś na stojąco. Odzyskaj formę albo będziesz chodził spać z kurami. Czy wyrażam się jasno, Gilbert? - Tak jest. Przepraszam, mamusiu. \ Śmiech rozbrzmiewał jeszcze, kiedy w szatni zjawił się siwiejący gość o profesorskim wyglądzie, w garniturze i krawacie, i powiedział, że chce się widzieć z trenerem. - Co to za jeden? - szepnął Jason do Newalla, który wycierał się ręcznikiem przy sąsiedniej szafce. - Pewnie agent FBI przyszedł po ciebie, Gilbert - zażartował. - Zdaje się, że w tym tygodniu pogwałciłeś cztery albo pięć razy Ustawę Manna. Zanim Jason zdążył odpowiedzieć, trener poprosił całą drużynę o uwagę. Dwunastu zawodników w różnych stadiach nagości posłusz nie zebrało się wokół niego, Trener Oliver przemówił: i - Chłopaki, ten pan to rabin Yavetz, dyrektor Towarzystwa! Hillela. Mówi, że dziś zaczyna się święto Paschy. Zaprasza wszyst-, kich zawodników żydowskiego pochodzenia na uroczystości re- ligijne. -- Nic wielkiego - dorzucił rabin z południowym akcentem. - Zwyczajne zebranie przyjaciół, trochę dobrego jedzenia i śpię-.! wanie pieśni, których uczyli was pewnie dziadkowie. - Są ochotnicy? - zawołał trener, yj - Ja chętnie przyjdę - powiedził Larry Wexler, studen( drugiego roku, który dołączył niedawno do drużyny z numereml siódmym. - Może udobrucham w ten sposób rodziców, bylig trochę rozczarowani, że nie przyjadę na święta do domu