Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

A jednak pannie Rosie nie pozostawało nic innego, jak udać się właśnie tam, żeby zdobyć ten materiał na ową intymną dziewczęcą garderobę, mającą zastępczo być jej własną wyprawą ślubną, a możesz sobie w dodatku wyobrazić, jakie panna Rosa miała pojęcie o szatkach tego rodzaju, już nie mówiąc o tym, jak jej dzieło musiało wyglądać, kiedy bez niczyjej pomocy ukończyła szycie. Nie wiadomo, w jaki sposób udało się jej zabrać ten materiał ze sklepu. Ojciec na pewno go jej nie dał. Uważałby za swój obowiązek dostarczyć wnuczce jakąś odzież, w razie gdyby była ubrana nieprzyzwoicie bądź obszarpana, bądź zmarznięta, ale przecież wyprawy ślubnej by nie kompletował. Więc myślę, że panna Rosa po prostu ten materiał ukradła. Na pewno ukradła. Nieomal sprzed nosa ojca (bo to był mały sklepik; pan Coldfield sam w nim sprzedawał i z każdego kąta mógł widzieć wszystkie inne kąty) musiała albo złapać to z owym amoralnym zuchwalstwem, z ową gotowością do rozboju, jaka drzemie we wszystkich kobietach, albo też, ja przynajmniej wolę to przypuszczenie, zastosowała jakiś podstęp obmyślony przez niewinność i tak absolutnie niczym nie osłonięty, tak desperacko przejrzysty, że pan Coldfield dał się nabrać samą jego prostotą. Panna Rosa więc, jak powiedziałem, przestała widywać nawet Ellen. Jak gdyby Ellen już odegrała całą swoją rolę, dopełniła to jasne bezcelowe letnie popołudnie, popołudnie motyla, i zniknęła może jeszcze nie z Jefferson, ale w każdym razie z życia siostry, aż do chwili kiedy jej się pokazała już tylko raz na łożu śmierci, w przyciemnionym pokoju w tym domu, na którym złowrogi Los już położył rękę dość ciężko, żeby się rozsypały czarne podwaliny i usunęły dwa filary - mąż i syn: jeden w ryzyko i niebezpieczeństwo bitew, drugi na pozór w zapomnienie. Bo Henry po prostu zniknął. Panna Rosa usłyszała i o tym także, pochłonięta w owym czasie całymi dniami (i nocami: musiała czekać, dopóki ojciec nie zaśnie) żmudnym, niezdarnym szyciem tych rzeczy do wyprawy Judith, zmuszona do ukrywania swojej roboty nie tylko przed ojcem, ale i przed dwiema Murzynkami, które mogłyby ojcu powiedzieć; uporem i gwałtem zmieniała nagromadzone zapasy splątanego kordonku i przędzy w koronkowe szlaczki, żeby przyozdobić tę bieliznę, kiedy do Jefferson doszła wiadomość o wyborze Lincolna i o upadku twierdzy Sumpter. Prawie tego nie słuchała: echo pogrzebowych dzwonów pierwszej klęski zwiastującej tragedię ziemi ojczystej wleciało jej jednym uchem i wyleciało drugim pomiędzy dwoma żmudnymi, niezdarnymi ściegami na tych szatkach, których Judith nigdy nie miała ani włożyć, ani zdjąć dla mężczyzny - dla kogoś, kogo ona, panna Rosa nie miała nawet zobaczyć za jego życia. Henry po prostu zniknął; wiedziała o tym nie więcej, niż wiedzieli ludzie w miasteczku: jak w roku poprzednim, tak i na to Boże Narodzenie Henry znów przyjechał do domu z Bonem, z tym przystojnym i bogatym światowcem z Nowego Orleanu, którego zaręczynami z córkąjuż od pół roku matka napełniała uszy Jefferson. Więc Henry znów przyjechał z Bonem i wszyscy już tylko czekali na zawiadomienie o dacie tego ślubu. I nagle coś się stało. Nikt nie wiedział, co: może Henry i Bon poróżnili się z Judith albo może troje tych młodych poróżniło się z rodzicami. Tak czy owak, Henry i Bon wyjechali z Setki Sutpena jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Ellen stała się niewidzialna (chyba to właśnie wtedy wycofała się do tego zaciemnionego pokoju, gdzie pozostać miała aż do śmierci, która nastąpiła w dwa lata później), a z twarzy Sutpena ani z twarzy Judith, z ich postępowania i ze sposobu bycia nie można było wywnioskować nic, więc w końcu wiedziano tylko to, co opowiadali Murzyni: że owszem, w Wigilię Bożego Narodzenia była jakaś kłótnia, ale nie Bona z Henry’m czy też Bona z Sutpenem - to była kłótnia tylko pomiędzy synem i ojcem; i że Henry formalnie wyrzekł się ojca i domu rodzinnego, i swego pierworództwa, po czym tejże nocy odjechał z Bonem; i że matka leży teraz obłożnie chora, chociaż jak ogólnie uważano w miasteczku, powalił ją nie tyle fakt zrujnowania tego małżeństwa, ile sam wstrząs wywołany przez wkroczenie rzeczywistości w jej życie: było z nią tak jak ze zwierzęciem, które litościwy topór ogłusza tępym ciosem, zanim mu się poderżnie gardziel. To właśnie słyszała panna Rosa. Co sobie myślała, nie wiadomo. W miasteczku uważano, że czyn Henry’ego jest tylko wybrykiem ognistej młodości, już nie mówiąc o tym, że to jest coś akurat w stylu Sutpenów i że czas to na pewno zabliźni. Niewątpliwie opinia taka wynikała po części z zachowania się Sutpena i Judith wobec siebie wzajemnie i wobec miasteczka. Od czasu do czasu widywano ich oboje w powozie, kiedy przyjeżdżali do Jefferson zupełnie tak, jakby nic nie zaszło już przynajmniej pomiędzy nimi; przecież na pewno nie bywaliby razem, gdyby ta kłótnia powstała pomiędzy ojcem a Bonem, i prawdopodobnie nie bywaliby razem, gdyby ojciec i Henry pokłócili się na zawsze. W miasteczku bowiem wiedziano, że Judith z Henry’m zawsze łączyła więź mocniejsza niż zwykła wzajemna lojalność brata i siostry; że łączyło ich coś dziwnego, coś, co przypominało zaciekłą, ale uczciwą rywalizację dwóch podchorążych wyborowego pułku, którzy jadają z jednej menażki, sypiają pod jednym kocem, zawsze gotowi do narażania się razem na niebezpieczeństwo, na śmierć, nie po to, żeby się ratować wzajemnie, ale żeby utrzymać nieprzełamany front samego pułku. Panna Rosa nie wiedziała nic więcej