Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nadęty cień przewędrował po ekranie — to Papanin podniósł się i palcem wskazał człowieka stojącego przy uchwycie sań. — To on — zagrzmiał Papanin. — To jest Gorow. Mogę się założyć o całą wypłatę. — Nie widać jego twarzy — zaprotestował Kramer z ciemności. — Nie widać twarzy żadnego z nich... — A po cholerę mi twarze! Widziałem, jak się ten człowiek porusza, jak unosi głowę, jak przechylają na bok. To jest Gorow, to jest nasz cel. — Ogromny cień palca poruszył się i trącił inną postać ubraną w futra, ze szkłami przy oczach. — 131 A to, jak sądzę, jest Beaumont. Pozostali dwaj to Samuel Grayson i Horst Langer. — Odwołujemy samoloty z pomocy i zachodu? — zapytał Litwin, pragnąc uprzedzić nowy rozkaz. — Najpierw do cholery zapal światło w tym baraku — powiedział miękko Papanin. Obejrzał się i zatrzymał wzrok na jednym z mężczyzn siedzących za nim. — Wroński, potrafisz ich znaleźć jeszcze raz? Trzydziestodwuletni Rosjanin, który przewodził oddziałowi służby bezpieczeństwa sprowadzonemu z Murmańska, wstał i podszedł do mapy ściennej. An-driej Wroński był niewysokim, szczupłym mężczyzną o smętnej twarzy. Jego rodzice zginęli miesiąc temu, próbując przejechać na drugi brzeg zamarzniętej Wołgi, tuż pod Stalingradem; lód pękł i połknęła ich rzeka. — Tutaj, pułkowniku — wskazał na postawiony przed chwilą krzyżyk — robiliśmy pomiary gwiazd... — No więc jak, znajdziesz ich? — Doprawdy, tym razem... — Wroński zamilkł, widząc wyraz twarzy Sybiraka. — Zobaczyłeś tę pieprzoną rakietę! — grzmiał Papanin. — Dojrzałeś ją z odległości pięciu mil i zmieniłeś kurs. Tak właśnie powiedziałeś, kiedy cię o to zapytałem. Bóg jeden wie, dlaczego wystrzelili tę rakietę, może przez przypadek. — Wydaje mi się, że mieliśmy dużo szczęścia... — Więc ja ci pokażę, jak skłonić los do współpracy raz jeszcze! — Papanin wziął ołówek Wrońskiego i przyjrzał się mapie. — Chcą dotrzeć do amerykańskiego lodołamacza „Elroy", który znajduje się tutaj. Połącz to miejsce linią z Target- 5, a zobaczysz, że posuwają się prosto wzdłuż dziesiątego południka. — My też polecimy... — Zamknij się wreszcie i słuchaj! Teraz zmienią kierunek marszu, żeby zbić nas z tropu. Pójdą albo na południowo-południowy wschód, albo na południowo-- południowy zachód. — Papanin narysował dwie ukośne linie łączące się w miejscu, gdzie ostatnio widzieli Beaumonta. — Potem wrócą na swój szlak na południe. Musimy się liczyć z błędami pomiarów i dryfem lodu. Biorąc to wszystko pod uwagę, znajdziesz ich w granicach tego trójkąta. Zrozumiano? — To ma sens, panie pułkowniku... — Wszystko, co ja mowę, ma sens. — Zerknął przez ramię na Kramera. — Tym razem na pokładzie każdej maszyny ma być uzbrojony oddział. — Nie mamy tylu ludzi, by obsadzić wszystkie maszyny. — A kto ci do diabła powiedział, że będziemy ściągać wszystkie maszyny? I natychmiast ostrzegać Dawesa, że jego operacja kryjąca nie jest tak dobra, jak mu się wydaje? Połowa zostaje i będzie krążyła na północ i na zachód od Target- 5. Reszta wróci tutaj, zatankuje i przeczesze ten trójkąt. W pośpiechu opuścili barak, bojąc się, by Sybirak nie skomentował ich śla- mazarności. Papanin pozostał sam, wpatrzony w ścienną mapę, pykając niewielką fajeczkę. — Myślę, że tym razem mam pana, Mr Beaumont — mruknął do siebie. Wtorek, 22 lutego, 19.00 — 23.30 To był prawdziwy koszmar. Radzieckie śmigłowce terkotały im nad głowami przez cały czas. Niekiedy niezmordowane rat-tat-tat łopotało dużo dalej, troszkę cichsze niż najcichszy pomruk w przenikliwie zimnej nocy, a czterej mężczyźni, powłócząc nogami, pod osłoną lodowych ścian pokonywali kolejny parów. Ale i wówczas, kiedy warkot silnika był jedynie pomrukiem, musieli bezustannie nadsłuchiwać, koncentrować się na tym dźwięku, by nie przeoczyć momentu, gdy stanie się on znacznie głośniejszy, gdy zacznie się do nich zbliżać. Innym razem dźwięk był bliski. Złośliwy łopot urastał do ogłuszającej kako- fonii, niosącej echem wzdłuż ścian wąwozu, odbijającej się od lodowych grzbietów. Beaumont musiał przyznać, że znalezienie ich było już tylko kwestią czasu. Chyba że będą mieli niewiarygodne szczęście. Mimo coraz częstszych protestów Graysona i Langera, ciągle posuwali się naprzód. A ruch jest łatwo dostrzegalny z powietrza. Ciągłe nasłuchiwanie i stałe napięcie było męczące co najmniej tak samo jak prowadzenie sań, zmuszanie do ruchu psów i własnych nóg. Około dziesiątej wieczór czterech wyczerpanych mężczyzn brnęło po lodzie jak automaty. Powoli unosili ociężałe nogi, oczy mieli półprzymknięte ze znużenia i w obronie, przed zimnem. Gorow już dwa razy oznajmił, że nie może iść ani kroku dalej, że musi odpocząć na saniach. Reakcja Beaumonta była szybka i stanowcza. — Albo wytrzymasz, albo umrzesz na lodzie. — Ale przecież wy tu jesteście dla mnie! — zaprotestował Gorow, potykając się obok sań Beaumonta. — Przyszliście mnie zabrać! — Teraz mamy poważniejszy problem — odparł Anglik ponuro. — Usiłujemy ocalić życie. Możesz iść z nami, albo zostać. Nic mnie to nie obchodzi. Kiedy Gorow wrócił na swoje miejsce, Beaumont zerknął przez ramię: Rosjanin z trudem posuwał się obok sań Langera, nieco dalej Grayson określał ich pozycję według gwiazd. Beaumont nie miał zamiaru zostawić Rosjanina na pastwę losu. Gdyby opadł z sił, musieliby wieźć go na saniach. Postawiony przed perspektywą samotnej śmierci na lodzie Gorow oczywiście okazał się zdolny do marszu. Jednak najbardziej ucierpiały ich nerwy. Sytuacja była już tak napięta, że wła- 133 ściwie każde słowo mogło stać się początkiem kłótni. To zdarzyło się tuż po dziesiątej. Grayson zdecydował, że ma dosyć, że ich marsz to szaleństwo, że nie ma sensu, że tym razem musi powstrzymać Beaumonta, zanim jego obłędny upór zabije ich wszystkich. Przytroczył sekstans do sunących ciągle naprzód sań Langera i przyspieszył kroku, by zrównać się z Beaumontem. — Zbliża się następny samolot. Ze wschodu. Wejdę na szczyt zbocza i sprawdzę. .. — Nie marnuj energii — warknął Beaumont. — Mamy przed sobą długą drogę. .. — Zbliża się! Już słychać go znacznie lepiej. Będziemy czekać, aż to gówno znajdzie się nad nami? — Tak. — Dlaczego, na litość boską? Beaumont ścisnął mocniej uchwyt sań i odparł z tłumioną furią w głosie. — Bo nie gramy w to, co Papanin. Nie połapałeś się jeszcze, o co chodzi? Te loty nie są planowe. — Tak czy inaczej, w końcu nas zobaczą... — Owszem, jeśli będą mieli szczęście. Jednak będą go potrzebowali bardzo dużo, żeby znaleźć nas w parowie. Musieliby lecieć dokładnie nad naszymi głowami. Jeżeli będzie się na to zanosiło, po prostu staniemy bez ruchu. Już ci to wbijałem do głowy. — Możemy nie zdążyć