Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Mebelki lakowe, rysowane przez Lorentowiczównę, składały się z trzech kolorów — seledynowego, żółtego i różowego; do tego były dobrane: ceramika, makaty, dywan i nawet obrazy doprojektowane do całości. Można sobie wyobrazić, ile pracy, starania i zamiłowania wkładała malarka w ten pokój. Toteż trudno się dziwić jej przerażeniu, kiedyśmy z nagła zaszli Dudy z zapałem malujące w jednym z rombów jakąś okropnie zieloną kapustę. Dziecinnych architektów korciło, że dom z trzech stron opłynięty ogrodem, jednym bokiem jest przylepiony do dużego bloku dziennikarskiej kooperatywy. — Albo go odlepcie, albo odcepcie, albo odklejcie, albo oderwijcie, albo odłąccie, albo odetnijcie, albo odedzyjcie, albo odłamcie — recytowała Tili, lubiąca się w danej epoce życia popisywać bogactwem synonimów. Krysia jednak, zasłyszawszy, że zbliża się nowy przyjazd Reginowej „na zawsze" do Warszawy i że rodzice zastanawiają się, czyby nie przebić ściany do dużego bloku i nie dokupić w nim dwóch pokoi dla ciotki, łączących się stopniami przez pokój dziecinny, chwaliła sobie przylepienie do dużego domu, bo „ciotka jest wolnego charakteru i pozwoli nam urządzać indiańskie obozy". Przyjechawszy do domu wprost z Jodańc, na tereny puste, często porosłe łopianem, wniosły dzieci obyczaje wiejskie i w ogóle cały domek począł żyć życiem odrębnym, z nocowaniem gości „z Warszawy", z obiadami na kilkanaście osób, z łażeniem w najszerszej okolicy w strojach niedbałych. Pewnego dnia przygodna pani przyprowadziła za rękę Tili biegającą boso i oddała Matce. Przyprowadzona strzygła dropiatym okiem, wiedząc, że Matka pozwala na bieganie boso, ale Mama załamała się moralnie i nie przyznała się do tego sąsiadce. Boso zdarzyła się wyprawa aż do Krakowa. King odwoził na lotnisko Mamę, która leciała do Wiednia przez Kraków. Dzieci, jak stały — na bosaczka, w ogrodowych sukienkach, skoczyły do auta odprowadzać Mamę. Na lotnisku Tili poczęła prosić, żeby z Mamą polecieć do krakowskiej ciotki. King bronił się, że taka podróż za drogo kosztuje. __Ale dzieci płacą pół biletu. — Ale tylko do siedmiu lat, a ty masz już osiem. — A ja poproszę tego pana, żeby mi dał bilet za połowę ceny. Tata lubił takie samodzielne wyczyny, więc tylko powiada: — Ale pamiętaj, że nie można kłamać. — Wiem — przypomniała sobie wiszącą nad łóżkiem „wyściplinę". Wróciła triumfująca: L _v — Tam siedzi taki pan w mundurze i mówi: „Zdaje się pannie, że ma osiem lat; skoro Tata taki skąpy, to polecimy jako siedem lat i za pół biletu" i śmieje się. Tacie było nie honor nie dotrzymać słowa i bosa panna poleciała do strasznie rigide mopsów ciotkowych. Wróciła ze wstążeczkami krakowskimi z Sukiennic, w bucikach kupionych u „Feniksa", z ciastkami od Maurizia i słodko bogobojnym listem, w którym ciotki wyrażają obawy na temat wychowania: „Czy aby". Wychowanie istotnie znacznie kulało. Młode osoby zanadto emancypo-wały się na trampów i za daleko szły w zaradności. Kiedyś Matka rozgniewała się nie na żarty — Krysia zgubiła nowe buciki. Tatę głównie interesowała technika zgubienia bucików, ale Mama — a to „głowę zgubisz niedługo", a to, że już nie wiadomo co i że je wstyd pokazać, a że Ewa taka grzeczna dziewczynka, a że Magda taka wzorowa, a że brekekeks, a że tra-ta-ta, wiadomo — jak to matki. Wobec tej burzy mamowej odchodziły długo w kącie jakieś szeptane narady, a na drugi dzień Mama spotkała najgorszego czupidrona z dwudziestu jeden sąsiadek osiedla dziennikarskiego. Czupidron — woniejący, uplumażowany, utorebkowany, wyparasol-niony — podpłynął do Mamy, tonąc w najżyczliwszych uśmiechach: — Cóż za śliczne róże ma pani i jak tanio!... Jestem zachwycona... Właśnie kupiłam te Niele... Bardzo słusznie państwo otrzymali dyplom za ogródek... No i wreszcie przestaniemy być narażeni na wyzysk kwiaciarni... Przecież oni cztery razy drożej biorą. Co prawda — czupidron zmrużył oczy — muszą płacić podatki i pracowników, a tak córeczki... wolnym czasem... — Co pani mówi? — nic nie rozumie Mama. — Jak to, co mówię? Przecież pani córeczki sprzedają te róże teraz na placu Wilsona. Mama pędzi — istotnie — stoją pod ścianą, trzymając resztki róż w koszyczku i sprzedają. Gwałt, rozpacz, ale dzieci nie bardzo poczuwają się do skruchy: Mama gniewała się o te zgubione buty. więc chciały na nie zarobić i odkupić. . Tego już zanadto... „Cały Żoliborz będzie wiedział!..." Istotnie — Żoliborz wiedział wszystko natychmiast. Żyło się jak w małym miasteczku. King czuł się powszechnie szanowanym obywatelem, nawet pies Kinga obchodził co dzień rzeźników i zbierał kwestę. No, ale to pies, a tu szlachetnie urodzone dziewice różami handlują! Niebawem na dom spadła większa hańba. Pan Płatek, właściciel kwiaciarni tudzież sklepu ze słodyczami, sprzedając kiedyś Mamie jakiś fiołek alpejski, zapytał słodziutko, czy ma go zapisać na konto Pani Dobrodziejki. Dobrodziejka protestowała, że żadnego konta nie ma, na co pan Płatek zaprodukował jej długi wyciąg na jedenaście złotych z groszami, składający się z pozycji dosyć monotonnie się powtarzających: „krówki" (znakomite ciągutki) — 40 groszy, chałwa — 30 groszy, „rakowe szyjki" — 40 groszy i znów „krówki", i znów chałwa, i tak — pęc! jedenaście złotych z groszami z portmonetki Pani Dobrodziejki za to, co panienki sobie u pana Płatka najadły. Tata stwierdził uroczyście, że za długi potomstwa nie odpowiada, że tak ogłosi w gazetach, a pan Płatek będzie mógł właściwych dłużników zaskarżyć i sąd wobec ich niewypłacalności przysądzi karę więzienia. Dłużnicy jednak po pierwsze nie wierzyli za złamany grosz groźbom Taty, po drugie tyle od niego nasłuchali się wesołych kawałów z czasów siadywania Taty, że uważaliby sobie więzienie za świetną przygodę. Wobec czego została ustanowiona pensja pięć złotych miesięcznie na każdą, aby mogły być odpowiedzialne finansowo. I znowu życie popłynęło zgodnie, urozmaicone igrzyskami inicjowanymi przez Kinga w ogrodzie. Siedmio i ośmioletni gladiatorzy walczyli w specjalnie wynalezionych zapasach, w których trzeba było schwytać przeciwnika za nos. King, zasiadający na tarasie na trybunie sędziowskiej, podniecał zapaśników okrutnym okrzykiem: „Za nos!" Mama truchlała na te wyczyny, a najgorzej, jeśli zdarzyła się wizyta z jakimś grzecznym maminym synkiem. King wydawał bojowy okrzyk: „Za nos!", maminy synek, zaskoczony, poczynał beczeć, Mama nie wiedziała, jak przepraszać, goście skracali wizytę, jednym słowem bywała zabawa na cały regulator. Mama uważała za winowajcę tego wszystkiego Bogu ducha winnego Kinga