Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Tyle z końskiej uczty zostało się im. Wtedy nie wiedzieć czemu zimno mnie zrobiło się nagle i nie wiem, panie, czy to choroba wróciła, czy też widok ten tak mnie zmroził, że cofnął ja się do stajni swojej i oparł się bezradni o ścianę drewnianą. Nagle wokół powiało zimnem i pustką zupełną. Ot, rozpacz jedna tylko ostała się. Patrzył ja wzrokiem otępiałym i przez otwarte na oścież wrota widział w dali cienkie strużki robactwa ludzkiego, co gęsiego między drzewami na powałkę lasu, na swoją robotę szli. I pomyślał ja sobi wtedy, że tam właśni za pazuchami, w portkach, szmatach tamtych ludzi pochowane są moi koni. Będą je szarpać zębami. Albo gotować będą w kociołkach, co każdy więzień do pasa przytroczony nosi. Jeść będą — pomyślał ja wtedy, a pomyślawszy o tym już o czym innym myśleć nie potrafił. Boże drogi. Znowu głód, co przysnął na chwilę, myślą tą obudzony, pieklić się zaczął. Teraz to ja przestał nawet żałować swoich koni. Przestał martwić się nimi. Ot, jedna tylko myśl w całym rozumie była: Oni będą jeść. A ja? Gorąco mi się nagle zrobiło, więc śnieg pod nogami leżący garścią ja zaczerpnął i do gęby włożył, żeby jakoś ślinę toczącą się zatrzymać, a potem jak nieprzytomny w stronę lasu, w stronę ludzi ruszył. Tam było jedzenie. Szedł ja o zaspy śniegu potykając się, to w nie wpadając, to gramoląc się z nich, byle tylko szybciej do lasu się dostać. Mróz był jeszcze silny, bo świeży, poranny on był, a niebo chmurami porozrywanymi przyozdobione. A ja, panie, szedł i szedł aż przysiąść dla odpoczynku zapragnął. Las cichy stał wokół, a tam het, nad drzewami białe, rzadkie dymy unosili się. Znaczy się, że niewolnicy tamuj koninę w kociołkach gotują. Chryste Panie. Toż ci koni na nosaciznę chore byli, przypomniało mnie się nagle. Ci, co mięso z nich zjedzą, umrzeć muszą na pewno. Tak jak ja siedział, tak i podniósł się myślą tą przerażony. Pytasz pan, co ja wtedy zrobił? Nic, panie, nie zrobił. Stał dalej w miejscu jak durnowaty jaki w kółko śnieg pod butami ugniatający. To na las patrzył, gdzie robotnicy rabotali, to znowu na barak naczal-stwa, skąd biały dym z komina buchał. I nie wiedział ja, gdzie iść i co robić 140 mnie trzeba. Co nogi w stronę lasu ruszą, to myśl je zatrzymui i naczalstwo najpierw zawiadomić każe. Więc stał ja i rozglądał się na wszystkie strony i wtedy jeszcze raz na las popatrzył, spojrzał na dym, co unosił się nad nim. Znaczyło to, że zesłańcy nad ogniskami swoimi zarażoną koninę w kociołkach gotować zaczęli. Teraz to ja już wiedział, co czynić mnie trzeba. Raźno na ratunek niewolnictwa ruszył. Biegł ja teraz żwawo, drzewa w pędzi wyprzedzając. Tak spieszno mi było. Igły mroźnego powietrza w płuca wlatywali, dech zapierając, aleja nie zważał na to nic, tylko do lasu leciał ostrzeżenia z daleka wykrzykując. — Ludzi, nie jedzcie tego mięsa. Ludzi, toć to zaraza. Ludzi... A ludzi byli jeszcze daleko. Echo tylko wołanie moje podchwyciło i do lasu między drzewa zaniosło. Stanął ja wreszci na polance, oddech jak ryba ustami otwartymi łapiący. A tu tylko ciupanie siekier słyszało się i cisza poza tym była. Ludzi robotą zajęci uwagi wcale na mnie nie zwracali i nie ciekawiło ich, dlaczego ja gonił tak i jaka nowina w głosie moim się znajdui. Jednym spojrzeniem ogarnął ja całą przestrzeń dookoła. Przy każdym wycinanym drzewie ogień mały palił się, a nad nim kociołek więzienny wisiał ze ścierwem końskim w środku. Wtedy zaczął ja na nich wołać: — Ludzi, pajdi suda. Ludzi, wnimanie. Dopiero po chwili niektóre siekiery zaprzestali rąbania. Najpierw patrzyli tylko na mnie z daleka, a potem pomalutku w moją stronę podchodzić zaczęli. Nie podeszli blisko. Stali na skraju lasu, blisko drzew, to o pnie oparci, to w kuckach zastygli. Więc ja mówić do nich zaczął na środku zgromadzenia stojący: — Ludzi — mówił. Ale zdenerwowanie widać słowa mi poplątali, bo oni jakby nie rozumieli, o co mnie rozchodzi się, o co mnie idzie, bo stali ciągle nieporuszeni i obojętne byli. Więc jak ja im miał to powiedzieć? Powiedz pan jak? Jak rozkazać im, zęby zarażoną koninę z kociołków wyrzucili precz? — Ludzi, zrozumci. Ci koni na nosaciznę chore byli, a to zaraza śmiertelna. Przy koniach ja robił i znam się na tym. Ludzi, w tych kociołkach zaraza gotui się, do jedzenia niezdatna. Ja wiem, że głodne wy, że ratunek wasz w jedzeniu ostał się tylko. Ale tu śmierć straszliwa na was czeka, więc wyrzućcie to mięso precz. 141 Mówił ja tak, krzyczał gardło zdzierając, a oni nawet nie patrzyli na m-nie. Ciągle stali nieporuszeni, jak zastygli i oczy swoi puste i nijakie gdzieś w dal, ponad moją głową, kierowali. Wtedy, panie, ja się na nich zdenerwował i sobaczyć ich zaczął: Że są głupie, że nie wiedzą, co to znaczy nosacizna, że jak chcą, to niech zdychają, niech zdychają, na zdrowie. Ja urny wam ręce ot, tak. No i, panie, pomogło