Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
.." Wyszli, porozstawiali się po załomkach schodów, po wnękach, żaden nie poszedł do domu. Dietrich nagle się zmienił. Znał hierarchię ludzi w Polsce. I niełatwo jest odszlifować się z kultury, w której się wzrosło. — Pani wybaczy — skłonił się — przykro mi za to, co zaszło. Jestem tylko wykonawcą. — Za co to nas spotyka? Zniżył głos: — Radzę nie zadawać takich pytań. Mąż pani napisał Na tropach Smętka. Nie powiedział, skąd te względy. Okazało się, że zagarnia „Rój" dla swej kochanki, Polki, której mąż był w oflagu. -Na to potrzebny był mu tytuł przejęcia z powodu „nieobecności właściciela". Żona jednak właściciela, mając rejentalną plenipotencję, wnosiła sprzeciwy. Kiedy w parę dni potem była w biurze Dietricha u Geberthnera i Wolfa, zamknął drzwi do przyległego pokoju i powiedział z naciskiem: — Radzę protestów zaniechać. Jednak protest złożyła, ale zatonął pod bibułą; Dietrich wolał nie wyciągać konsekwencji, bo gdyby właścicielkę wydawnictwa zesłano do obozu i przedsiębiorstwo skonfiskowano, jego kochanka nie miałaby zysków. Kiedy, nałożywszy pieczęcie, odjechali, zastała na zewnątrz personel w komplecie, portiera Franciszka oraz Reginową i Krystynę, które zaalarmował jakiś tajemniczy telefon. Pan Franciszek przysunął się konfidencjonalnie: — Proszę pani, tam z piwnic jest wejście do magazynów. Tamtędy by można... Książek już nawyciągano, z prywatnych składów co niemiara i z tego żył personel aż do powstania, ale gorzeli chęcią działania, a Reginową tubalnym głosem podsycała święty ogień. Rano o ósmej następnego dnia przybyła do Domeczku, triumfalnie wiodąc ze sobą pana, którego na gwałt zwerbowała, jako że mieszkał w domu z obszernymi piwnicami. Przez całą noc ładowali na sprowadzone i umieszczone na tyłach podwórza fury. Pan zwerbowany, personel, woźnice wiedzący przecież, że to nie jest legalna robota, pan Franciszek i jego syn, który potem zginął w Oświęcimiu, pracowali gorączkowo, a z okien patrzył na to, kto chciał. Skoro tylko rano godzina policyjna się skończyła, fury wyjechały, ludzie się ulotnili. Na godzinę dziewiątą zebrał się personel i przyszła szara cywilna osobistość wraz z Dietrichem. Podczas kiedy Dietrich pieklił się, kontrolując księgi, szara osobistość pogrążyła się w czeluściach składów. Był to istny labirynt wysokich na dwa piętra sal, w których półki szły pod stropy budynku, stawianego na wzór weneckiej prokuratorii. Pozna czy nie pozna? Dietrich po paru godzinach poszedł sobie, szara osobistość co jakiś czas wynurzała się ze składów i widząc, że za więdnącymi tulipanami nie ma właścicielki, pomykała wśród wrogich spojrzeń z powrotem. Wreszcie, kiedy godziny biurowe minęły, zrezygnowana osobistość wciągnęła do składu dyrektora: — Panowie patrzą na mnie jak na swołocz, a ja przecież też Polak. Zrobię taki remanent, jaki tylko się da. A to wejście do piwnicy, które zostało nie opieczętowane, to ja widziałem... Tymczasem do Domeczku przyszedł pan, przedstawił się mruczando i powiedział, że tego chłopaka, co wczoraj pytał o Biały kieł, to oni przysłali „zmiarkować, czy pani nie wywożą". I przyszedł spytać — jak sprawa stoi. Przyszedł czas, kiedy w telefonie rozległ się głos tego samego pana: — Miałem rewizję, skoczyłem przez okno, pogonili za mną. Niech pani ostrożnie zbada sytuację, jeśli nie ma ich w domu, proszę wynieść walizę spod łóżka. Wskazany adres podawał dom odległy o kwartał. Krystyna — już była za drzwiami. Matka pobiegła za nią z sercem ściśniętym trwogą. Puszczono je bez pytania do wskazanego pokoju, dano zabrać walizę bez sprzeciwu. Po paru miesiącach zmarł ów pomocnik Reni. Książki zeskładowane przez niego mogły przepaść, bo któż je wyda? Ich właścicielka poszła na pogrzeb, zagadnęła pana wygłaszającego mowę żałobną; pan wygłaszający mowę żałobną skierował do pana administrującego kamienicą; pan administrujący kamienicą skierował do stróża dzierżącego klucze do centralnego ogrzewania; stróż kiwnął głową i powiedział: „Sie zrobi". Powietrze drgające nad Polską brało w opiekę. Pierwsze wiązki ziela. Cypr, który okazał się miejscem azylu dla pięciuset polskich nieużytków, był wyspą. W Rumunii czuli się na wyspie moralnie odcięci od zdarzeń. Tu, na dobitek, byli na wyspie fizycznie. „Jest taki Cajprus w Śródziemnym Morzu, w którym się ludzie w czas wojny morzą" — poczynała się popularna, ułożona ad hoc piosenka. W ostatnim liście skierowanym do Rumunii Krysia pisała: Masz zapewne stale nad głową błękitne niebo. A może naszego zazdrościsz? Bo pod zawsze błękitnym trudno jest wytrzymać. Trudno, córeczko. Morze pod oknem szumi w dzień i w nocy. Jestem leśny człowiek. Nie zwiedzie mnie przymilność drobnej plażowej fali. Czuję za nią w każdej minucie dnia miliardy ton wody. Z drugiej strony, o kilometr, góry — strome i zżarte erozją. Na tej małej płaszczyźnie między nimi i bezmiarem wody mieszkamy jak w muchołapce. Góry też starają się być przymilne — na połowie ich wysokości stale stoi perłowy obłok. A nad tym wszystkim to ich lazurowe niebo. Błąkamy się po szczupłej przestrzeni muchołapki, po polach wyżartych przez skwar, pokrytych „makkią". To jest zespół roślin zdrewniałych przez wieki suszy. Już zaczęły się sączyć okrężnymi drogami wieści z Polski. Wieści straszne o bliskich. Ci, których poraziły, mają do opanowania w sobie konkret nieszczęścia. Ale olbrzymia większość nic jeszcze nie wie. Rozumiemy tylko z tych listów, że rodziny w Polsce zostały wyrwane z korzeniami z normalnego życia, że pędy młode zerwane, zniesione w dół przez lawę, sterczą tu i tam, nie zakorzenione, usiłujące żyć. Nie mam listu z Polski. Nie otrzymałem ani jednego listu z Ameryki. Chronimy się w opar bridża, robót włóczkowych, uczenia dzieci. - Ale idzie, zbliża się Wigilia. Przedrze ten opar. I niczym jej odwrócić nie można. Wilia odbyła się w wielkiej sali hotelu, o który bije morze. Łamanie się opłatkiem poprzedziła introdukcja: Teraz właśnie i nasi bliscy w kraju Są duchem z nami w myśl odwiecznego zwyczaju, Po chłodnych mieszkaniach w tej właśnie chwili Siedzą przy skromnie zastawionej wilii. Stół jak dawniej nakryty, pod obrusem siano, Puste krzesło przed miejscem, w którym nas sadzano, Na talerzu opłatek... Cicho!... Teraz drogie ręce Z nami go przełamują w serdecznej udręce. Sala stężała. Cicho... Jak serce bije... Przez takie przestworze Zda się, że ich słyszymy. Nie — to szumi morze. Głos recytującego załamał się. Nagle histeryczny krzyk: — Dosyć!... To inżynier P. Otrzymał wiadomość, że córkę jego wywieziono. Porwał się i wybiegł z sali. Siedziałem po tej wilii na ostatnim głazie nad morzem, patrząc na Gwiazdę Polarną. Pamiętam tę oznaczoną listami godzinę wigilijnego dnia, kiedy przyrzekliśmy sobie z żoną z jej uderzeniem spojrzeć na ten sam punkt w przestworzach. Potem patrzyłem na zachód — tam gdzieś była Tili