Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przemknęli po długim moście i nieopodal plaży zatrzymali się na nocleg. Dwóch Imów zostało na straży, a pozostali rozpalili nieduże ognisko i ucięli sobie drzemkę. Ceravanne i Fenorah rozbili namiot pod drzewem, a Orick i jego towarzysze spali w powozie. Kiedy o świcie niedźwiedź wstał, Imowie przygotowywali śniadanie złożone ze słonych, kuku- rydzianych bułeczek z brzoskwinią, suszonymi morelami i śmieta- ną. Orick przespacerował się drogą i wkrótce zorientował się, że jest na niewielkiej wysepce utworzonej przez dwie rzeczne odnogi. Po obu stronach wyspa kończyła się olbrzymim, wysokim na ponad dwieście stóp, pionowym klifem, ozdobionym dwoma posągami orłów. Jeden z nich, rozwinąwszy skrzydła, spoglądał na pomoc, w stronę morza, zaś drugi siedział skulony i patrzył na południe, w głąb lądu, z szeroko otwartym dziobem, tak jakby za chwilę miał wydać ostrzegawczy krzyk. Most, po którym przejechali, był prawdziwym cudem - granito- we kolumny, ciągnące się przez prawie milę, podpierały kamienną konstrukcję ozdobioną z boku szerokim fryzem, przedstawiającym groteskowe postacie pracujących murarzy. Rzeźby te były zarazem śmieszne i wspaniałe, a cały most - niewiarygodnie szeroki; w każ- dym miejscu zmieściłoby się obok siebie co najmniej pięć wozów. 228 L ™"fT"1™«f™ m Po drugiej stronie wyspy znajdował się mniejszy most, równie bogato zdobiony. Orick zrozumiał, dlaczego Imowie zdecydowali się na nocleg właśnie tutaj - było to idealne miejsce do obrony. Przedarł się przez wąską, porośniętą sosnami grań i dotarł do ka- miennego orła spoglądającego na morze. Na jego szyi siedział Gal- len, wymachując beztrosko nogami, tak jakby nie zdawał sobie spra- wy, że pod nim rozciąga się przepaść. Miał na sobie czarne buty i rękawice Lorda Protektora, a także tunikę, która przybrała czarną barwę, dopóki j.ej właściciel nie postanowi, że ma być inaczej. Orick wspiął się na posąg i usiadł obok swego przyjaciela. Oparłszy głowę na łapach, spoglądał na morze, podziwiając wschód bliźniaczych słońc. Morze było spokojne, gładkie, szafirowobłękitne. Orick widział ławice łososi pływających tuż pod powierzchnią i stada kormoranów szybujących tak nisko, że niemal ocierających się o gładką toń. - Widziałeś mosty? - zapytał Orick. - Owszem - Gallen westchnął. - To miejsce zwie się Profundis, a te niezniszczalne mosty zostały zbudowane dawno temu przez lu- dzi zwanych Thwornami. Jeśli popatrzysz na zachód, na skraju tam- tego urwiska dojrzysz mury pradawnego miasta Tywee. - Orick po- patrzył na przeciwległy, zaokrąglony brzeg wyspy i po raz pierwszy wśród drzew dojrzał omszałe ruiny murów. - Osiemset lat temu pe- wien młodzieniec o imieniu Omad zakochał się w pięknej księżnicz- ce, a ona zgodziła się go poślubić pod warunkiem, że zbierze armię i podbije okoliczne krainy. I on tak uczynił - zebrał armię kupców i nie przelawszy ani kropli krwi, podporządkował sobie okoliczne księstwa. Po ślubie postanowił zbudować te mosty - nie tylko po to, aby ułatwić dojazd do miasta, ale również po to, aby wrogie statki nie mogły płynąć w górę rzeki... .. .Widzisz, ta rzeka zbiera wodę z rejonu długiego i szerokiego na tysiąc mil, stanowi więc doskonałą drogę w głąb lądu. - Czy ten sam książę kazał postawić te posągi? - spytał Orick. - Tak. Wojowniczy barbarzyńcy z plemienia Dwinideenów byli doskonałymi żeglarzami i często wyprawiali się w górę rzeki, żeby złupić mieszkańców tej żyznej krainy. Kiedy budowano mosty, Dwi- nideenowie nieustannie, ku przerażeniu Omada, mordowali mura- rzy. Jednak barbarzyńcy byli przesądni - obawiali się Capula, pod- niebnego bożka, który przybrał postać orła. Wierzyli, że kiedy orzeł znajdzie martwego człowieka, zabiera mu duszę i zjadają, nie po- zwalając jej się ponownie narodzić. Tak więc władca Tywee rozka- zał postawić te posągi i kiedy Dwinideenowie znów zaatakowali, 229 wziął spośród nich trzydziestu zakładników. Osobiście zepchnął każ- dego z nich z głowy kamiennego orła prosto w przepaść, krzycząc: „Tak zginą moi wrogowie!". Na skałach mieszkało wtedy, podobnie jak teraz, mnóstwo orłów; zleciały się wtedy wszystkie i rozdziobały ciała barbarzyńców. Od tamtej pory Dwinideenowie nigdy już się nie pojawili, jednak Omad przez resztę życia żałował, że zmuszony był przelać krew dla obrony swego państwa. Gallen zamilkł. Jego głos wydawał się dziwnie ponury, jakby współczuł temu pradawnemu królowi. W jego oczach widać było ból, a zarazem życiową mądrość starca, która zdawała się zupełnie do Gallena nie pasować. - Hmmm... - mruknął Orick, zastanawiając się, skąd jego przy- jaciel zna tę legendę. Widocznie opowiedzieli mu ją Imowie. W oddali, za ruinami Tywee, niedźwiedź dostrzegł błysk białych skrzydeł. Był to orzeł spadający na swoją ofiarę. - Jeśli te mosty maj ą tak ogromne znaczenie, to dlaczego na wys- pie nie ma już miasta? - zapytał Orick. — Królestwo popadło w ruinę. Zostało napadnięte z południa, przez wojowników, którzy przyszli z pustyni. Obecnie mieszkańcy tutejszych wiosek są słabi i skłóceni pomiędzy sobą. Płacą niewiel- ką daninę swoim nowym władcom i żyją we względnym spokoju. - A kim mogli być ci wojownicy z południa? - spytał Orick, wie- dząc, że wkrótce sami wybiorą się w tamtą stronę i być może będą przejeżdżać przez ich krainę. - Nie domyślasz się? - odparł Gallen