Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Stali tam ludzie w różnym wieku i o różnej pozycji społecznej, od mechaników po supernaukowców, od gospodyń domowych po prezydentów korporacji, od studentów po profesorów uniwersyteckich. Wszyscy byli ożywieni, szczęśliwi, promieniujący zdrowiem. Panowała świąteczna atmosfera. Z domu wyszedł Beau, u jego boku szedł King. Zszedł po schodach, przeszedł około piętnastu metrów i odwrócił się. To, co zobaczył, wielce go uradowało. Poprzedniego dnia nad ścieżką do domu powieszono olbrzymi transparent: INSTYTUT NOWEGO POCZĄTKU... WITAMY! Beau omiótł wzrokiem otoczenie. W ciągu ostatniej doby wykonał kawał roboty. Cieszył się, że poza krótką drzemką nie potrzebował już normalnego snu. Inaczej wszystko to nie byłoby możliwe. W cieniu drzew, ale i na skąpanych słońcem trawnikach spacerowały dziesiątki psów rozmaitych ras. W większości były to duże zwierzęta, a żadne nie było na smyczy. Beau wiedział jednak, że są czujne jak wartownicy, i był zadowolony. Raźnym krokiem wrócił do przedsionka, aby dołączyć do Randy'ego. - To jest to - powiedział Beau. - Możemy zaczynać. 164 -. Co za dzień - odparł Randy. -Wpuszczamy pierwszą grupę. Zaczną w sali balowej. Randy wyjął telefon komórkowy, połączył się z jednym ze swoich ludzi i kazał mu otworzyć bramę. Kilka chwil później Randy i Beau usłyszeli śmiechy w rześkim porannym powietrzu. Z miejsca, w którym stali, nie mogli dojrzeć bramy głównej, ale doskonale słyszeli narastający gwar rozmów zbliżających się ludzi. Huczący z podniecenia tłum zaroił się przed domem, otaczając wejście gęstym półkolem. Beau uniósł rękę niczym rzymski wódz, a wszyscy natychmiast zamilkli. -Witajcie! - zawołał. - Oto nowy początek! Wy jesteście dowodem, iż podzielamy te same idee i wizje. Wiemy, co musimy zrobić. Więc zróbmy to! Tłum eksplodował brawami i okrzykami aprobaty. Beau popatrzył na promieniejącego Randy'ego. On także klaskał. Beau skinął Randy'emu, żeby ten wszedł do domu, i zaraz ruszył za nim. - Cóż za elektryzująca chwila - powiedział Randy, wchodząc do ozdobionej sali balowej. -Jakbyśmy tworzyli jeden potężny organizm - odparł Beau, kiwając głową ze zrozumieniem. Obaj mężczyźni znaleźli się w dużym, słonecznym poko-JU. Stanęli na uboczu. Tuż za nimi weszli zgromadzeni goście. Wypełnili salę. Wtem, jakby w odpowiedzi na nie wypowiedziany, niewidoczny gest, zaczęli demontować wykrój sali. Cassy odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi do domu Sellersów otworzyły się i ujrzała w nich Jonathana. Spodziewając się ^jgorszego, przypuszczała, że od razu stanie twarzą w twarz z Nancy Sellers. -Panna Winthrope! - powiedział Jonathan z mieszani-n^ zaskoczenia i zachwytu. - Rozpoznajesz mnie także poza szkołą - odpowiedziała ^assy. - Jestem pod wrażeniem. 165 - Oczywiście, że panią rozpoznaję. - Jonathan zarumienił się. Siłą woli musiał się powstrzymywać, aby jego wzrok nie powędrował poniżej szyi Cassy. - Proszę wejść. - Czy rodzice są w domu? - spytała Cassy. -Mama jest. Cassy przyjrzała się obliczu chłopca. Z jasnymi włosami opadającymi na czoło i ciągle uciekającym, nieśmiałym spojrzeniem wyglądał bardzo naturalnie. Ubranie jeszcze to potwierdzało. Luźne bermudy i za duży blezer po prostu wisiały na nim. - Jak się ma Candee? - spytała Cassy. -Nie widziałem jej od wczoraj. -A co z jej rodzicami? Zaśmiał się krótkim, sardonicznym śmiechem. - To dziwacy. Moja mama rozmawiała z matką Candee. Zero rezultatów. -A jak się czuje twoja mama? - Starała się przyjrzeć dokładnie oczom Jonathana. Niestety, przypominało to pogoń wzrokiem za piłeczką pingpongową. - Moja mama jest w porządku. Czemu? - Wielu ludzi zachowuje się ostatnio dziwnie. No wiesz, jak rodzice Candee czy pan Partridge. -Tak, wiem. Ale mama jest okay. -A tata? - Z nim też wszystko dobrze. -Świetnie. No to teraz chętnie skorzystam z twojego zaproszenia. Przyszłam porozmawiać z twoją mamą. Jonathan zamknął drzwi za Cassy i ryknął na całe gardło, że przyszedł gość. Głos odbił się echem we wnętrzu domu. Cassy aż podskoczyła. Zamiast zachowywać się spokojnie, była napięta jak struny gitary. - Napije się pani czegoś? - zapytał Jonathan. Zanim zdołała odpowiedzieć, przy balustradzie na piętrze stanęła Nancy Sellers. Ubrana była w sprane dżinsy i luźną bluzę. - Kto przyszedł, Jonathanie?! - zawołała. Widziała Cassy, ale ponieważ promienie słońca wpadały przez okno nad schodami, twarz dziewczyny znalazła się cieniu. 166 Jonathan odkrzyknął, kim jest gość, i skinął ręką na Passy ^y weszła do kuchni. Jeszcze dobrze nie usiadła nrzy barowym stole, a już zjawiła się Nancy. - A to niespodzianka - powiedziała. - Wypije pani filiżankę kawy? _ Chętnie - odparła Cassy. Obserwowała uważnie kobietę, gdy ta kazała synowi przygotować filiżankę, a sama zajęła się ekspresem do kawy. O ile była w stanie stwierdzić, Nancy wyglądała i zachowywała się tak samo jak podczas ich pierwszego spotkania. Cassy poczuła pewną ulgę. Zaczęła się rozluźniać, gdy Nancy nalewała kawy. Nagle zauważyła na palcu kobiety plaster i poczuła, jak serce zabiło jej żywiej. Jakakolwiek rana na dłoni nie była tym, czego sobie w tej chwili najbardziej życzyła. - Czemu zawdzięczamy wizytę? - zapytała Nancy, nalewając również sobie małą kawę. Cassy zapanowała nad tonem. - Co się pani stało w palec? - zapytała. Nancy spojrzała na plaster, jakby pojawił się dopiero w tej chwili. - Drobne skaleczenie. - Podczas prac kuchennych? Nancy przyjrzała się Cassy uważnie. - Czy to ma jakieś znaczenie? - No... - zająknęła się Cassy. - Owszem, ma. Nawet duże znaczenie. - Mamo, panna Winthrope niepokoi się ludźmi, którzy się zmieniają - wtrącił Jonathan., znowu przychodząc jej z pomocą. - No wiesz, jak matka Candee. Powiedziałem, że z nią rozmawiałaś i że nie robiła wrażenia normalnej. -Jonathan! - sapnęła Nancy. - Ojciec i ja ustaliliśmy, ze nie będziemy rozmawiać z Taylorami. Przynajmniej do czasu... -Nie sądzę, aby to mogło czekać - przerwała Cassy. Wybuch Nancy wzbudził zaufanie i wiarę, że matka Jonathana nie została zainfekowana. - Ludzie zmieniają się w całym mieście, nie tylko Taylorowie. Być może dzieje 167 się tak i w innych miastach. Nie wiemy tego. Związane jest to z chorobą przypominającą grypę i na ile jesteśmy w stanie dziś stwierdzić, epidemię roznoszą małe czarne dyski, które potrafią kłuć. Nancy wpatrywała się w Cassy szeroko otwartymi oczami. - Mówi pani o czarnych dyskach z wypustkami na obwodzie, o średnicy około czterech centymetrów? - Właśnie. Widziała pani takie? Wielu ludzi je ma. -Matka Candee próbowała mi dać jeden - wyjaśniła Nancy. - Czy dlatego pytała pani o to skaleczenie? Cassy przytaknęła. - To był nóż. Oporny chleb plus ostry nóż. - Przepraszam za podejrzenie - powiedziała Cassy. - Myślę, że było usprawiedliwione - przyznała Nancy