Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W pocie czoła usuwał ślady przygotowań do bitwy, kiedy małżonka stanęła w progu. - Co to jest? - spytała surowo i oko jej padło na połowicznie opróżniony kałamarz, bezpiecznie ulokowany w umywalce. - Jezus Mario, czyś ty zwariował...?! Satyryk wyprostował się ze ścierką w ręce, rozejrzał się wokół i popatrzył na żonę. - A wiesz, że tak - rzekł jakoś odkrywczo. - Biorąc pod uwagę całokształt sprawy, zwariowałem z pewnością. Ale do psychiatry nie idę, przejdzie samo. Nagle ożywiła go nowa myśl. - To od jajek - oznajmił stanowczo. - Ostatnio gdzieś czytałem, że w nadmiarze są szkodliwe. Jakaś historia z cholesterolem, który się rzuca na mózg. Proszę, proszę, mogę jeść, kupię więcej atramentu... Żona bez słowa wyjęła mu ścierkę z rąk i w ułamku sekundy podjęła decyzję. Postanowiła odczepić się od jajek na zawsze i przejść na dorsze i biały ser... Maszyna do zmiatania liści nadawała się na zaziemską broń prawie bez żadnych zmian i upiększeń. Stanowiła przedmiot nader nietypowy i obcy społeczeństwu z przyczyn prostych, mianowicie wymagała liści do zmiatania i trawnika, z którego należałoby je usuwać. Trawnikiem odpowiednich rozmiarów dysponował wyłącznie ambasador Stanów Zjednoczonych w swojej prywatnej rezydencji, on jednakże nie był przewidziany jako widz w Garwolinie. Dla całej reszty zamieszkującej kraj ludności wynalazek był mało przydatny. Znajomym sekretarki przysłali to krewni z Kanady, którzy wprawdzie posiadali zarówno trawnik, jak i liście, ale w wyniku zmiatania popadli w konflikt ze służbą miejską, protestującą energicznie przeciwko zaśmiecaniu ulicy. Musieli zatem, usunąwszy liście z własnego trawnika za pomocą maszyny, zmiatać je potem z publicznego ciągu komunikacyjnego miotłą. Wydało im się to tak uciążliwe, że w końcu pozbyli się urządzenia, wysyłając je frachtem morskim rodzime w kraju, który chłonął wszystko. Znajomi sekretarki używali maszyny rzadko. Ściśle biorąc, użyli jej raz i w mgnieniu oka wmietli większość swoich liści w okna sąsiadów, co wywołało zdecydowany sprzeciw. Była zatem prawie nowa, jako niezwykłość doskonała i jedyną jej wadę stanowił ciężar. Dlatego też doradca do spraw technicznych był jedynym członkiem wyprawy, który nie produkował broni we własnym domu. Wprost od znajomych sekretarki przewiózł ją do pomieszczeń redakcyjnych, opakowawszy przedtem porządnie w starą zasłonę okienną, co okazało się pomysłem szczęśliwym. Złośliwość losu sprawiła, iż w czasie transportu napotkał na swej drodze co najmniej piętnaście niepożądanych i nie wtajemniczonych osób, wśród nich zaś nawet naczelnego redaktora. Naczelny redaktor nie był człowiekiem ani wścibskim, ani upartym i życiem własnej redakcji interesował się miernie, zajęty swoją karierą raczej na tle politycznym. Mimo to zaciekawił go ciężar, wynoszony z windy przy akompaniamencie wysilonego stękania dwóch wcale niewymoczkowatych osobników, doradcy do spraw technicznych i fotoreportera. - Co to jest? - spytał lekko i bez nacisku, usuwając się im z drogi. Na pytania osób spotykanych wcześniej doradca do spraw technicznych i fotoreporter najzwyczajniej w świecie nie udzielali odpowiedzi. Krople potu na czole i wściekłe-znękany wyraz twarzy w pełni tłumaczyły małomówność i nikt się nie czepiał. Pytanie naczelnego jednakże należało potraktować poważniej. Żadnych tłumaczeń wcześniej nie wymyślili, spodziewali się bowiem pustej redakcji i do głowy im nie przyszło, że późnym popołudniem we wtorek nadzieją się na takie tłumy z naczelnym włącznie. Nie mieli pojęcia o ostatniej wiadomości, jaka nadeszła o poranku i zawierała w sobie ekscytującą treść. Potomek wysokiego dostojnika państwowego miał wziąć udział w międzynarodowym rajdzie samochodowym i naczelny redaktor zdołał złapać całą redakcję sportową w chwili podpisywania listy obecności, zapowiadając naradę specjalną. Narada, rozpoczęta o dwunastej w południe, nieco się przeciągnęła, udział w niej wzięły bowiem osoby postronne, a także pracownicy RSW Prasa, i typowano kandydatów na wyjazd wraz z rajdowcem. Nie była to kwestia łatwa do rozstrzygnięcia, rozwikłano ją dopiero po paru godzinach i uczestnicy narady wreszcie opuszczali budynek, ale o tym doradca do spraw technicznych i fotoreporter nic nie wiedzieli. Żadna sensowna odpowiedź na pytanie naczelnego nie przyszła im na poczekaniu do głowy. Jako najprostsza nasuwała się bomba, ale skutków bomby nie umieli przewidzieć. Drobnym kroczkiem i po odrobinie posuwali się w głąb korytarza, dysząc ciężko i symulując niemożność wydania głosu. - Co to jest? - powtórzył naczelny z większym zaciekawieniem. Sytuację uratowała sekretarka. Z daleka ujrzała scenę, dwóch konspiratorów ugiętych pod ciężarem i wpatrzonego w nich naczelnego. Podeszła pośpiesznie i zdążyła usłyszeć pytanie. - Nic - udzieliła odpowiedzi. - To moje. Naczelny redaktor zdziwił się trochę. Nie potrafił sobie wyobrazić niczego, co należałoby do kobiety i stanowiło taki ciężar. Otworzył usta, żeby dalej pytać o zawartość pakunku, ale sekretarka go ubiegła. Patrzyła przy tym twardym wzrokiem. - Albumy z fotografiami - dodała. - Wszystkie na temat i będzie się z tego wybierać. Za dziesięć minut pan redaktor ma spotkanie w Pezetmocie. W umyśle naczelnego redaktora najpierw mignął wizerunek scen rozrywkowych, ściśle związanych z tematem tygodnika, prezentujący gamę od balu w operze wiedeńskiej do strawionego częściowo bigosu w przeciętnej mordowni, po czym przebił go temat świeżo ukończonej narady, kojarzący się. silnie ze spotkaniem w Pezetmocie. Spotkanie było ważniejsze niż cokolwiek innego. Kiwnął głową i wszedł do windy, z obrazem rajdów, samochodów, bankietów po zwycięstwie oraz efektownych kraks, majaczącym mu przed oczami duszy