Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jechali już drugi tydzień, a jesień przypominała tym razem nie kończące się lato. Goodluck spał niespokojnie, Davy wybiegał do przodu, podążając równolegle do brzegów wody mającej w przyszłości przekształcić się w Morze Śródziemne. Miało jednak upłynąć całe tysiąclecie, zanim ta cała rozległa kotlina wypełni się wodą, natomiast jeszcze za dwieście lat będą istniały na południe od Sardynii i Sycylii pomosty lądowe dzięki którym zwierzęta będą mogły przechodzić w cieplejsze regiony, ratując swe życie. Dopiero później nad Europą przejdą trwające miliony lat okresy lodowcowe które swym surowym mroźnym tchnieniem wygaszą niemal wszelkie przejawy życia na północ od Alp. Wielbłąd ciągnący nosze pozostał nieco w tyle, Steve ściągnął więc mocniej cugle, którymi zwierzę przywiązane było do jego siodła. - Chodź!- powiedział. Nie odwrócił się nawet; niezmordowanie podążał na wschód, tam gdzie wschodziło słońce. Wieczorem osiemnastego dnia dotarli do ujścia Almerii. Barka stała przycumowana do tonących drzew, tak jak ją pozostawili. Steve zagnał wielbłądy na łąkę, aby najadły się do syta. Następnie za pomocą prowizorycznej uprzęży zaprzągł jednego z wielbłądów do liny kotwicznej barki i przyciągnął ją bliżej do brzegu. Z maty i płótna żaglowego sporządził na pokładzie wygodne posłanie i ułożył na nim Goodlucka. Stan rannego był ciężki. Jedna z ran na udzie nie wyglądała ładnie, zaczęła się jątrzyć. Noga opuchła. Goodluck nie mógł chodzić, nawet na czworakach. Po napełnieniu wszystkich pojemników świeżą woda Steve wprowadził zwierzęta jedno po drugim na pokład, uwiązał je i zdjął cumy. Następnie zaciągnął żagiel który na słabym wietrze zachodnim wydął się opieszale, i odbił od brzegu. Zgodnie z radą kapitana umocował ster i przysiadł obok Goodlucka. Opatrzył ranę i ulokował chorą nogę wyżej, aby opuchlizna zeszła. Pędrak gorączkował, często wymachiwał swoimi mocnymi, małymi pięściami pomrukując przy tym groźnie. Steve zaczął się już zastanawiać, czy nie należałoby skrępować chorego, nie mógł się jednak na to zdobyć. Zdawał sobie sprawę, że nie uratuje Goodlucka, ale mimo to zamierzał uczynić wszystko, aby przynajmniej ulżyć mu w cierpieniach. Co kilka godzin sprawdzał sieci, wciągał na pokład ryby, z których jedne wykorzystywał jako przynętę, inne zaś przyrządzał do spożycia. Musiał karmić Goodlucka, co nie było sprawa prostą, ale Steve nie tracił cierpliwości. Przez cały czas asystował mu Davy i każdorazowo, kiedy pędrak zwracał jedzenie, reagował na to pełnym wyrzutu warczeniem. Po nakarmieniu Goodlucka Steve zdrzemnął się w cieniu żagla. Usnął również wiatr, takielunek skrzypiał w rytm niskich fal, marszczących połyskliwą, bezkresną powierzchnię wody. Teraz, kiedy czas znieruchomiał, a słońce stanęło w zenicie, Steve przypomniał sobie słowa, o których- jak sądził- zdążył już zapomnieć: o spadających słońcach i aniołach rozlewających czary gniewu na ziemię. Niekiedy odczuwał niepokój serca, aż do bólu. Ostatkiem sił dopełzł do relingu i wymiotował, po czym stał oparty o poręcz, ciężko dysząc, aż doszedł do siebie na tyle, by spryskać sobie twarz i czoło zimną wodą. Potem, kiedy woda parowała z jego czoła, pozostawiając sól, odnosił wrażenie, jakby po twarzy przebiegały mu pająki, aby zbudować sobie gniazdo w mroku jego świadomości. Ustawicznie nawiedzał go ten sam sen. Z jakiegoś wzniesienia - nie wiedział, co właściwie znajduje się pod jego stopami, ale czuł się jak drzewo wrośnięte w skalistą wysepkę - spoglądał na brzeg, o jaki chlupotała ciemna, oleista kałuża; gęsta, cuchnąca breja, w którą ściekały wszystkie wody Ziemi i w której zamarło wszelkie życie. Od linii brzegowej aż po widnokrąg rozciągały się wydmy oblane zimnym, kredowobladym światłem, a w górze straszyło czarne niebo, jak gdyby jakiś potworny letni wiatr wywiał stąd atmosferę, wydając oblicze Ziemi na pastwę wiecznych burz. Nagle ziemia zakołysała się pod wpływem potężnego trzęsienia nadchodzącego od strony horyzontu, spłaszczającego grzbiety wydm i wypiętrzającego w górę doliny