Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wytarłem spocone czoło wierzchnią stroną dłoni, przysiadłem na skraju stołu obok telefonów, poło-żyłem rękę na słuchawce. * Chciałem pana jeszcze zapytać, Jachoncie Aldebaranowiczu... * Słucham pana, Aleksandrze Lwowiczu. * Prawdę mówiąc, jeśliby coś takiego miało miejsce, pan sam by mi o tym powiedział... Czy nie było żadnych prób dywersji w pracy albo... albo zamachów na specjalistów zatrudnionych przy programie "Ares"... * Na pewno bym powiedział - odparł Bołcochojew. - Mnie też to od razu przyszło do głowy. A jakby się zdarzyło, to wszystko niepewne, tak mi podpowiada całe moje doświadczenie. Kompletnie nic, Aleksan-drze Lwowiczu. Czysto. Wiedziałbym... Zresztą od razu rozmawiałem na ten temat z kierownikiem ochrony kosmodromu i z zuchami odpowiedzial-nymi za bezpieczeństwo naszych głównych specjalistów. Nic. Żadnych szantaży, podrzuconych listów, zamachów ani dywersji. To nie dotyczy "Aresa". * Szczerze mówiąc, ja też tak myślę - powiedziałem i podniosłem słuchawkę. Wystukałem na klawiaturze kierunkowy Lodejnego Pola, po-tem numer telefonu i od razu kod włączający ekranowanie linii. Pośrodku klawiatury zapaliła się zielona lampka, a w słuchawce cieniutko zagwizda-ło - to znak, że rozmowa idzie przez szyfrator i podsłuch jest wykluczo-ny. Udało mi się. Od razu podszedł Sierioża Staczyński z grupy "A". * Tu Trubecki. Co tam u was, Sierioża? Obejrzeliście? * Tak jest, Aleksandrze Lwowiczu, wszystko jasne, żadnych wątpli-wości. Dywersja. Tak. Na chwilkę zmrużyłem oczy. Właściwie nikt w to nie wątpił. I mimo wszystko Bołcochojew ma rację - to nie mieści się w głowie. Doznałem rozdwojenia jaźni: już od siedemnastu godzin zajmuję się przestępstwem, a w głębi duszy do tej pory nie mogłem uwierzyć, że to rzeczywiście przestępstwo, a nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności. * Jesteście pewni? - wyrwało mi się mimo wszystko. Staczyński przez chwilę nie odpowiadał. * Panie pułkowniku, niech pan się nie zadręcza - powiedział deli-katnie. - Nie ma wątpliwości. * Jaka bomba? Czyja? Udało się coś ustalić? - zarzuciłem go pyta-niami. Ich ton był trochę zbyt ostry, ale zależało mi, aby nie sprawiać wra-żenia udręczonego. * Szczątki, rzecz jasna, są w okropnym stanie - odpowiedział Sta-czyński. - Przewieziemy je do Petersburga i zbadamy jeszcze raz w la-boratorium. Ale wstępnie stwierdziliśmy, że to bomba własnego wyrobu, domowej produkcji. Nabój z płynnym tlenem, zapalnik kwasowy, magnes, aerodynamiczna osłona. Genialna prostota. Takim czymś można wypra-wić na tamten świat nas wszystkich, jeżeli tylko taki wynalazek trafi do seryjnej produkcji. Była podczepiona pod lewym paraboloidem ciągu. W ułamku sekundy paraboloid zmiotło, grawilot od razu okręciło wzdłuż po-ziomej osi... ogólnie rzecz biorąc, to wszystko. * Jasne - rzekłem. Głos trochę mi się załamał, ostrożnie odkaszlnąłem. * Co? - nie zrozumiał mnie Staczyński. * Nic, Sierioża, to kaszel. Te nowiny zatkały mi gardło. Kiedy odlatu-jecie do Petersburga? * Za trzy godziny. Dopiero zakończyłem badanie. Zaraz zaczniemy się pakować, jak tylko skończymy, od razu wylatujemy. * Weźcie... Obejrzyjcie swój statek przed odlotem. * Tfu! Tfu! Tfu! W ten sposób to można zacząć się bać własnego cienia. Coś w rodzaju Nocy św. Bartłomieja, czy co? * Jeszcze jedno pytanie, Sieriożeńka. Ile potrzeba czasu, żeby umo-cować taki prezent na grawilocie? Staczyński chrząknął. * Dwie i pół sekundy. Sekundę, żeby wsunąć rękę za pazuchę albo w wiszącą na ramieniu torbę, sekundę, żeby wyjąć, i pół sekundy, żeby stanąć na palcach i zrobić "pac!" * Rozumiem - rzekłem znowu. - Dobrze... Jaka u was pogoda? * Bogu dzięki, że chociaż nie leje. A u pana? * A u nas leje się z nas - odpowiedziałem. - No, do zobaczenia. Jeśli w laboratorium wyjaśni się coś dodatkowego - dzwoń. Na razie nie wybieram się z powrotem. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na spokojnie czekającego Bołcocho-jewa - mrużył oczy, podstawiając twarz pod podmuch z wentylatora; jego czarne i szczeciniaste włosy jeżyły się i tańczyły w strumieniu powietrza. * No tak - rzekłem. - Urządzenie wybuchowe, które złożyć mo-głoby nawet dziecko