Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Gwen i Fiona zamieszkały w willi w jednej z takich klaw. Owe maleńkie skupiska Nowej Atlantydy wyróżniały się od otaczających je lasów zupełnie tak, jak pastor w tużurku i w koszuli z wywiniętym kołnierzykiem wyróżniałby się ze zbiorowiska bębniarzy. Dominującym stylem architektonicznym wśród tych, którzy nie uznawali za swoje zasad neowiktoriańskich, było budownictwo podziemne, jakby ludzie ci wstydzili się własnej tożsamości bądź nie mogli się odważyć na wyrąbanie kilku olbrzymich daglezji, maszerujących leniwie po łagodnych stokach, wznoszących się ku wilgotnym, pokrytym śniegiem grzbietom Gór Kaskadowych. Ich domostwa, nawet jeśli zakopane tylko do połowy, trudno było nazwać prawdziwymi domami; były to raczej luźne grupki modułów rozrzuconych to tu, to tam, połączonych wietrznymi duktami i tunelami. Gdyby je połączyć, ustawić na wzniesieniu, moduły te stworzyłyby prawdopodobnie substancjalną, może nawet nie pozbawioną urody budowlę, lecz dla Hackwortha - jadącego przez owe rejony do żony i córki - stanowiły przygnębiający i niepokojący widok. Dziesięć lat spędzonych wśród bębniarzy nie wpłynęło na jego neowiktoriański zmysł estetyczny. Tutaj nie był nawet pewny, gdzie się zaczyna i gdzie kończy każda z owych struktur, przemieszanych ze sobą jak neurony w mózgu. Oko duszy Hackwortha zawładnęło tą częścią kory, która odpowiadała za widzenie: daglezje zniknęły, a na ich miejscu pojawiły się dendryty i aksony wiszące w trójwymiarowej, czarnej przestrzeni. Wśród nich nawigowały niczym kosmiczne próbniki pakiety logiki prętowej, pozdrawiające się i kopulujące ze sobą pod włóknami nerwów. Obraz ten był zbyt agresywny, jak na efekt zadumy, i zbyt abstrakcyjny, jak na halucynację. Zniknął dopiero w chwili, gdy twarz Hackwortha owiała zimna mgła. Otworzył oczy i stwierdził, że Porywacz stanął - wyjechawszy z lasu - na szczycie omszałego pagórka. Niżej zaczynał się skalisty półmisek z kilkoma wybrukowanymi uliczkami, z zielonym parkiem obsadzonym wokół czerwonym geranium, kościołem o białej wieży i kilkunastoma bielonymi willami o trzech piętrach, w stylu króla Jerzego, otoczonymi żeliwnymi płotami. Siatka bezpieczeństwa była rzadka i niezbyt mocna. Chanowie software'u byli w tej dziedzinie przynajmniej tak dobrzy jak specjaliści Jej Wysokości, dlatego nowoatlantydzkie klawy w okolicy mogły polegać na zabezpieczeniach sąsiadów. Porywacz ruszył ostrożnie stromym stokiem, a Hackworth przyglądał się małej klawie, sycąc oczy znajomym widokiem. Od czasu pożegnania z bębniarzami regularnie co dziesięć minut doświadczał deja vu, które teraz wydało mu się szczególnie mocne. Być może wynikało to z faktu, że wszystkie atlantydzkie osady były do siebie podobne. Podejrzewał jednak, że widział to miejsce, kto wie czy nie podczas sesji z Fioną w trakcie minionych lat. Odezwał się dzwon, raz, potem drugi. Ze zwieńczonego kopułą budynku szkoły wybiegły nastolatki w mundurkowych spódnicach w kratę. Hackworth wiedział, że była to szkoła Fiony i że córka nie czuje się w niej dobrze. Gdy tłumek dziewcząt zniknął, skierował Porywacza na szkolny dziedziniec i objechał budynek, zaglądając w okna. Bez kłopotu rozpoznał Fionę siedzącą w bibliotece, pochyloną nad książką - najpewniej odbywającą karę. Bardzo pragnął wejść do środka i przytulić ją, bo domyślał się, że cierpi nie po raz pierwszy, że poświęciła wiele godzin na siedzenie w kozie, i że jest straszliwie, przeraźliwie wręcz samotna. Był jednak w Nowej Atlantydzie, gdzie obowiązywały normy i etykieta. Najpierw musi załatwić rzeczy najpilniejsze. Willa Gwen stała kilka przecznic dalej. Hackworth zadzwonił do drzwi - jego wizyta miała oficjalny charakter, był już obcym w tym domu. - Czy mogę zapytać o cel pańskiej wizyty? - odezwała się pokojówka, gdy rzucił kartę na tacę. Hackworth nie lubił tej kobiety: miała na imię Amelia i nie była darzona sympatią przez Fionę, a to dlatego, że Gwen scedowała na pokojówkę część swych rodzicielskich obowiązków, obejmującą głównie zadania dyscyplinujące. Amelia była z gatunku tych, które potrafiły się tym delektować. Nie zaprzątał sobie głowy rozważaniami, skąd wie, to co wie. - Interesy - rzucił z uśmiechem. - Interesy rodzinne. Amelia była już w połowie schodów, gdy jej wzrok spoczął na karcie. Taca o mało nie wypadła jej z rąk, musiała chwycić się poręczy, aby utrzymać równowagę