Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nie jestem doktorem, nie Her- mesem i nie Połońskim. Ale jestem prezesem VR. To wystarczy! Więc tak, wchodzisz w rajd wirtualny w roli królowej amazonek. To będzie kosztowało tyle co nic: noc ze mną. Kora rozejrzała się zdumiona. Milodar spóźniał się, a ten ma- niak seksualny musiał być samozwańcem - prawdziwy by się tak nie zachowywał. - Wzywamy chirurga do usunięcia piersi? - zapytał. - Coś się panu pomyliło - powiedziała Kora. - Jestem agent- ką interGpolu. - Nie znoszę tej instytucji. Wie pani dlaczego? Obawiam się, że prędzej czy później ichni komisarz dobierze się do mnie... Albo ja do niego. To żart, skarbie. Mam nadzieję, że ty też żar- towałaś? W tym momencie w kącie pomieszczenia cicho zmaterializował się komisarz Milodar. Widocznie usłyszał ostatnie słowa doktora Hermesa-Połońskiego. - Na razie jeszcze nie dobierałem się do ciebie, ty stary oszuście! - przywitał się czule komisarz. - Zabieraj łapy od mojej agentki, bo nie ręczę za całość twej osoby. -Ach, Milodarze! -Doktor Hermes-Połoński był ucieleśnie- niem gościnności. - Tak się cieszę z tej wizyty. Czy widział już pan mój sad? Przyprowadzono was od głównego wejścia, a ono jest mało reprezentacyjne. Kora rzeczywiście wchodziła przez bramę nudnego szklanego wieżowca na rogu Nikolskiej i Borszczowa. Prezes - ciągle rozpływający się w ukłonach - przepuścił Korę przodem, w kolumnadę. Milodar wolno szedł za nią, omijając przed- mioty, żeby nikt postronny nie zauważył, że jest hologramem. Za domem znajdował się cudowny sad. Drzewka pomarańczowe kwitły, wyrównaną ziemię przykrywała warstwa płatków glicynii. - Ostrożnie! -krzyknął prezes. Kora obejrzała się i zobaczyła, że wali na nią olbrzymi dzik. Biały, z wysoką grzywą i ogromnymi kłami. Kora ledwo zdążyła uskoczyć, ale wpadła w kłujący krzew. Doktorowi Hermesowi po- szło jeszcze gorzej. Dzik zaczepił kłami o jego chlamidę i szarpnął nią tak, że Hermes upadł i poturlał się po ziemi, a dzik, wystraszo- ny nie mniej niż prezes VR, usiłował wyrwać się z tkaniny, darł ją kłami i ostrymi kopytami. Kora rzuciła się na pomoc mecenasowi, ponieważ nie widziała w pobliżu nikogo z jego służących. Skoczyła na dzika tak, by obie- ma stopami uderzyć go w bok. Skok się udał. Zaskoczony i oszala- ły potwór upadł i natychmiast stracił swoją przewagę nad ludźmi. Kora zwaliła się na dzika, przycisnęła do ziemi jego łeb. Małe oko dzika patrzyło na Korę wściekle i tępo. Hermes-Połoński, popiskując i pojękując, wypełzł spod dzika i resztek swojej chlamidy. - Proszę się pośpieszyć, doktorze - wykrztusiła Kora. - Zaraz opuszczą mnie siły. - Ach, wasza mać! -ryknął Hermes-Połoński, wyskakując w końcu z odzienia i ukazując światu czerwone gatki. - Gdzie są wszyscy? Pozwalniam was! Wystraszywszy się, że groźba jest realna, ze wszystkich drzwi posypali się rzeczowi i energiczni młodzieńcy i mężczyźni - od ciężko uzbrojonych hoplitów do sekretarzy w szarych garniturach i bordo- wych krawatach. Chwilę potem, rozepchnąwszy całe to towarzystwo, na łąkę wypadł przerażający brodacz w skórzanym fartuchu, z ra- mionami metrowej chyba szerokości. Pierwszy dopadł dzika, co zresztą łatwo było wytłumaczyć, ponieważ reszta nie kwapiła się do kontaktu ze zwierzem. Brodacz zręcznie zarzucił sobie zwierzę na ramię, łokciem odepchnął Korę i ciężko stąpając, pobiegł z nim w kierunku najbliższych drzwi. - To nasz idiota treser - posępnie rzucił doktor, podnosząc się z ziemi. - Potrzebuje pani pomocy medycznej? - Jeśli ma pan plaster, gazę i surowicę przeciwtężcową, to obej- dę się bez pana medyków. - Proszę zaprowadzić -rzucił Hermes-Połoński do jednego z sekretarzy. - Ja idę się przebrać. - Idę z tobą- zaproponował Korze Milodar, niewidoczny w cza- sie ostatnich kilku minut. - Tylko nie to! Kora wiedziała, że komisarz nigdy do końca nie jest przekona- ny, gdzie jest sam, a gdzie jego hologram, dlatego nie wtrącał się do potyczki z dzikiem. Przypatrując się sobie w lustrze, Kora pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu w tak krótkim czasie nie nabawiła się tylu powierz- chownych, ale bolesnych i brudnych ran. Dobrze by było, by ten trend ustał. Niestety - sukienka była zabrudzona i pomięta, ale kiedy już mia- ła zadzwonić do miejscowych zaopatrzeniowców, drzwi do łazienki uchyliły się i pojawiła się w szczelinie kobieca ręka. Ręka trzymała wieszak, a nim wisiała niezła paryska sukienka, akurat w rozmia- rze Kory. To pogodziło ją z rzeczywistością. Albowiem nie raz już w życiu spotkała się z takim obrzydliwym momentem, kiedy wła- śnie potrzebnego rozmiaru nie ma w sprzedaży. Jakaś liliputka, metr dwadzieścia w peruce - proszę bardzo, ma wszystko, a ty, człowie- ku, możesz sobie chodzić w prześcieradle! Kiedy Kora znowu pojawiła się w ogrodzie i rozejrzała po oto- czeniu, to odkryła, że część roślinności już zniknęła, a do atrium prowadzi wyłożona marmurem ścieżka, której dziesięć minut temu tu nie było