Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Skoro z butli tej musieli teraz korzystać w trójkę, margines bezpieczeństwa zmniejszył się do minimum. Giordino wyłączył kompresor, gdy ciśnienie osiągnęło dwieście, i nie tracąc czasu spuścił butlę do studni. Zabieg powtórzono trzy razy, kiedy Pitt i pozostali nurkowie przenieśli się na następne stanowisko dekompresyjne na głębokości trzech metrów, co oznaczało, że musieli wycierpieć kilka minut w obrzydliwym śluzie. Najważniejsze jednak, że cała operacja przebiegała bez zakłóceń. Giordino dał sobie i im solidny margines bezpieczeństwa. Pozwolił, by upłynęło niemal czterdzieści minut, zanim oznajmił, że Shannon i Rodgers mogą bez ryzyka wynurzyć się na powierzchnię. Miarą bezgranicznego zaufania Pitta do przyjaciela było to, iż nawet przez moment nie zakwestionował prawidłowości obliczeń Giordina. Ponieważ kobietom zawsze należy się pierwszeństwo, Pitt najpierw owinął kibić Shannon pasem przymocowanym do liny asekuracyjnej, potem dał znak w stronę ludzi wyglądających niecierpliwie znad krawędzi i oto Shannon ruszyła w drogę na suchy ląd. Następny pożeglował Rodgers. Krańcowe wyczerpanie po spotkaniu twarzą w twarz ze śmiercią dawno już zatarło się w jego pamięci i teraz fotografa rozpierał entuzjazm, spowodowany faktem, iż wyciągają go z tego pokrytego świństwem, obrzydliwego bajora, do którego poprzysiągł sobie nigdy więcej nie wracać. Narastał w nim dojmujący głód i pragnienie. Przypomniała mu się butelka wódki, schowana w namiocie, i wyobraził sobie, jak sięga po nią z nabożeństwem człowieka, który zamierza ująć w dłonie kielich świętego Graala. Był już dostatecznie wysoko, aby wyraźnie widzieć twarze doktora Millera i peruwiańskich studentów; żaden widok nie uszczęśliwił go dotąd tak bardzo. W gruncie rzeczy był zbyt rozradowany, aby zauważyć, iż żadnej z tych twarzy nie zdobi uśmiech. Doktor Miller, Shannon i peruwiańscy studenci odstąpili do tyłu, kiedy Rodgers znalazł się na ziemi; zdążył rozpiąć pasek mocujący go do liny asekuracyjnej, gdy zorientował się, że wszyscy stoją ponuro, z dłońmi założonymi na kark. Było ich w sumie sześć - karabinów bojowych typu 56-1 chińskiej produkcji, trzymanych złowróżbnie w sześciu parach pewnych rąk. Sześciu mężczyzn stało nierównym półokręgiem wokół archeologów. Niskich, milczących mężczyzn o nieprzeniknionych twarzach, mężczyzn ubranych w wełniane poncha, sandały i filcowe kapelusze. Ich czujne oczy przenosiły się z pojmanej grupy na Rodgersa i z powrotem. Shannon pojęła szybko, że ci ludzie nie są zwykłymi bandytami z gór, łupiącymi przybyszów z żywności i dóbr materialnych, które można sprzedać na targach; że muszą być zatwardziałymi mordercami ze Świetlistego Szlaku, maoistycznego ugrupowania, które terroryzowało Peru od 1981 roku zabijając tysiące osób, w tym przywódców politycznych, policjantów i żołnierzy. Nagle sparaliżowała ją zgroza. Zabójcy ze Świetlistego Szlaku znani byli z tego, że przywiązywali do ofiar ładunki wybuchowe i detonując je, rozwalali nieszczęśników na strzępy. Kiedy założyciel i przywódca organizacji Abimael Guzman został aresztowany we wrześniu 1992 roku, z jego ruchu wyłoniły się grupy rozłamowe, które za pośrednictwem swych szwadronów śmierci dokonywały na chybił trafił zamachów bombowych i skrytobójstw, nie przynosząc ludowi Peru nic prócz tragedii i rozpaczy. Partyzanci, czujni i uważni, stali wokół swoich jeńców, a w ich oczach czaił się sadystyczny głód. Jeden z nich, zdobny sumiastym wąsem mężczyzna w średnim wieku, gestem polecił Rodgersowi dołączyć do pozostałych jeńców. - Jest na dole ktoś jeszcze? - zapytał po angielsku z ledwie wyczuwalnym hiszpańskim akcentem. Miller zawahał się i spojrzał na Giordina. Giordino skinął głową w kierunku Rodgersa. - Ten był ostatni - powiedział zdecydowanie. - Nurkował tylko on i ta pani. Przywódca partyzantów posłał krępemu Włochowi pozbawione wyrazu spojrzenie swych czarnych jak węgiel oczu. Potem podszedł na brzeg studni ofiarnej i w zielonej zawiesinie glonów dostrzegł ludzką głowę. - To świetnie - wycedził złowieszczo. Uniósł spływającą ku wodzie linę asekuracyjną, wyjął zza pasa maczetę i krótkim ciosem odciął linę od kołowrotu. Następnie z martwym uśmiechem wampira przerzucił jej koniec przez grań sadzawki. 4 Pitt czuł się tak jak ów biedny kretyn z komedii splastickowej, który tonąc wzywa pomocy, a ktoś rzuca mu oba końce liny. I właśnie z niedowierzaniem godnym owego kretyna Pitt patrzył teraz na odcięty koniec liny asekuracyjnej... Jedyny środek ewakuacji spadł mu oto na głowę, stracił również wszelką łączność z Giordinem; unosił się w zielonym szlamie, całkowicie nieświadom dramatycznych wydarzeń, które rozegrały się na brzegu. Rozpiął paski mocujące na głowie maskę, ściągnął ją i z nadzieją popatrzył w górę. Nie dostrzegł nad krawędzią studni żadnej twarzy. Brakowało ledwie ułamka sekundy, aby Pitt zaczął krzykiem wzywać pomocy, kiedy od wapiennych ścian odbił się echem trwający sześćdziesiąt sekund grzechot wystrzałów z broni automatycznej; akustyka kamiennej studni uczyniła ów zgiełk niemal ogłuszającym. Potem zamilkł równie gwałtownie, jak się zaczął, pogrążając wszystko w przejmującej ciszy. Pitt miał w głowie mętlik i stwierdzenie, że jest zbity z tropu, byłoby okrutnym niedopowiedzeniem. Co się tam działo? Kto strzelał i do kogo? Każda chwila zwiększała niepokój Pitta. Musiał się wydostać z tej dziury śmierci, ale jak miał to uczynić? Nie potrzebował podręcznika na temat wspinaczki, aby zdać sobie sprawę, że bez odpowiedniego sprzętu czy też pomocy z góry nie zdoła się wdrapać po pionowych skałach. "Al nigdy nie zostawiłby mnie w takim położeniu" - pomyślał tępo. Nigdy... Chyba że był ranny albo nieprzytomny. Kategorycznie odsuwał od siebie myśl, że Giordino może być martwy