Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Był to stary Opel, noszący na karoserii ślady niedawnego wypadku. Blacha była pogięta i odklepa-na prowizorycznie, a gdzieniegdzie brakowało całych płatów odbitej przez uderzenie emalii. Mężczyzna raz jeszcze obejrzał się na bramę cmentarną, potem otworzył drzwiczki i wsunął się ciężko za kierownicę. Dziewczyna obeszła wóz i zajęła miejsce z przeciwnej strony. — Heniu... — powiedziała cicho. — Heniu... — Co? — Spojrzał na nią, jak gdyby przedtem nie zauważył, że przez cały czas była obecna tuż przy nim. Dziewczyna oparła głowę o licznik i dopiero teraz rozpłakała się na cały głos. — Przestań... — powiedział łagodnie, ale bardzo stanowczo. — Płacz tu już i tak nic nie pomoże. Stało się. Uniosła gwałtownie głowę i powiedziała głosem zduszonym łzami: — Przecież ja nie o niego płaczę! Wiem, że mu już nic nie pomoże. — A o kogo? — O ciebie! — Cicho, Marlenka, cicho... — Najwidoczniej nie zrozumiał jej. Dotknął lekko jej ramienia, a potem odwrócił się, bo dwaj przechodzący do swoich aut kierowcy zatrzymali się obok Opla. W milczeniu wyciągnęli ku niemu ręce, które uścisnął. — Tak, tak... — powiedział jeden i pokiwał głową. — Musisz dać polakierować wóz. Przejechał się daleko twój zmiennik... — Porządny był człowiek — powiedział drugi. — Dobrze, że nie miał dzieci ani żony. Tamci obaj mieli małe dzieci. — I za co?! — powiedział Kowalski z nagłą wściekłością. — Miał może ze dwieście, trzysta złotych utargu, kiedy go zabili. Litr wódki i dobra kolacja w knajpie. Po to zabijają człowieka! Jeżeli milicja ich złapie, powinni wisieć jak psy I — Milicja! — młodszy ze stojących wzruszył ramionami. — Pochodzą, popytają, coś pozapisują i potem wszystko przyschnie. Jak chodzi o mandat na kierowcę, to spod ziemi wyskoczą, żeby pieniążki zainkasować, ale żeby znaleźć mordercę, trzeba mieć więcej rozumu niż do wypisywania kwitków. Już trzeci kierowca ginie od października zeszłego roku, a oni nic. Zupełnie nic! O milicji mi nie mów. Człowiek w jasnoszarym garniturze, który udając, że już trzecią zapałką nie może zapalić papierosa, stał niedaleko auta, słysząc ostatnie słowa odwrócił się i zaczął oddalać z pochyloną głową. Pogwizdywał cicho. Melodyjka, którą pogwiz- 47 dywał, była skoczna i wesoła, ale przeczył jej wyraz przygnębienia na twarzy gwiżdżącego. Papierosa, którego w końcu nie zapalił, miął w palcach opuszczonej ręki, aż został z niego tylko proszek i brudna kuleczka z bibułki. Taksówki ruszały, zajmując potrójnym szeregiem całą szerokość jezdni. Raz jeszcze poderwało się jękliwe zawodzenie klaksonów. Powoli jeden szereg wozów za drugim niknął za zakrętem. Pośrodku tego zawodzenia człowiek w jasnoszarym garniturze oddalał się powoli, zamyślony. Przestał gwizdać, ale usta jego poruszały się nieznacznie, jak gdyby prowadził ze sobą rozmowę, pełną pytań, wątpliwości i pozbawioną odpowiedzi, po której mógłby wyprostować pochylone plecy i przyspieszyć kroku. Przed maską auta szosa była zupełnie pusta. Jechali przez rozległe, nagie pola, opadające łagodnie ku dalekiemu morzu, które rozciągało się w dole aż po granice widzenia. Szosa biegła zupełnie prosto, ale Kowalski nie przyspieszał. Opel sunął powoli, ciepłe, pachnące skoszonymi trawami powietrze wpadało do auta, a rozgrzany asfalt syczał sennie pod oponami. Marlena nie płakała już. Milcząc patrzyła przed siebie. Usta miała zaciśnięte, a dłonie ściskały kurczowo trzymaną na kolanach torebkę. Kowalski spojrzał na nią kątem oka. — Ciągle myślisz o tym... o Kaziku? — Nie. — Potrząsnęła głową, nie odwracając oczu w jego kierunku, jak gdyby nie mogła oderwać ich od szosy. — Powiedziałam ci już, że myślę o tobie. Gwałtownie zahamował, zjechał na brzeg drogi i zatrzymał auto. Potem zwrócił się ku niej. 48 — Marlena, przecież widzisz, jak się czuję. Wiesz, co mnie spotkało. To był... — zająknął się jak wszyscy ludzie nieprzyzwyczajeni do używania wielkich słów, kiedy zmuszeni są ich użyć. — To był mój jedyny przyjaciel. A ty ciągle próbujesz rozmawiać ze mną o jakichś swoich sprawach. Powiedz, czego ty chcesz ode mnie? Spojrzała na niego suchymi już, prawie złymi oczami. — Chcę, żebyś przestał jeździć na taksówce. A jak nie przestaniesz, to... to... — To co? — To nie wyjdę za ciebie i nie będę cię chciała już znać. ¦— Nie wyjdziesz za mnie? Był tak zdumiony, że nie umiał powiedzieć nic więcej. ¦— Nie, nie wyjdę! — Słowa te, które błąkały się w jej świadomości już od dwu dni, raz wypowiedziane przerwały tamę. Zaczęła mówić szybko, zachłystując się wyrazami, starając się wypowiedzieć wszystko, póki jej nie przeszkodzi. — Nie, nie, nie! Nie wyjdę na pewno! Kobieta nie może tak żyć! Żadna kobieta! Nie mogłabym siedzieć sama w domu i umierać przez całe noce ze strachu, ze zdenerwowania, z tych wszystkich myśli o tym, co ci się może stać! Całe noce wystajesz przed knajpami, przed hotelami, w porcie i Pan Bóg wie tylko gdzie. Każda dziwka może się z tobą wozić, każdy chuligan może ci kazać jechać na odludzie i zabić cię za tych marnych dwieście, trzysta złotych utargu, jak sam powiedziałeś! Nie, nic nie mów, daj mi dokończyć! A ja? Co ze mną? Kita nie miał żony ani dzieci. Ja go żałuję, ale po jego śmierci nikt nie został bez grosza. A co ja zrobię? Ja bym chciała mieć dziecko jak każda kobieta, mieć dziecko i wychowywać, i kochać to dziecko i męża! A tak któregoś dnia przyjdę z tym dzieckiem na cmentarz, żeby zobaczyć, jak tatusia z dziurą w głowie składają do grobu