Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami. Patrząc na niego można było pomyśleć, że śpi twardo i uśmiecha się przez sen.
Wówczas usłyszał rozmowę, którą potem rozpamiętywał w ciężkich chwilach życia.
— Dlaczego, dlaczego wy w ten sposób? To straszne: śmiać się, żartować, kiedy tak się cierpi! Serce mi zamiera, gdy pomyślę, jak musicie cierpieć. Dlaczego nie chcieliście separatki?
Zdawało się, że mówiła te słowa nie siostra szpitalna, Klaudia — ładniutka wprawdzie i miła, lecz jakaś bezcielesna. Mówiła kobieta namiętna i protestująca. W jej głosie brzmiała boleść i — być może — coś więcej. Mieriesjew otworzył oczy. W przyćmionym świetle lampki nocnej, przysłoniętej chusteczką, zobaczył na poduszce wyblakłą i opuchniętą twarz Komisarza o oczach poły-
l Orczyk — urządzenie do kierowania sterem bocznym, poruszane za pomocą nóg.
153
skujących łagodnie i dobrotliwie i zobaczył miękki kobiecy profil siostry. Światło, padając z tyłu, jakby rozpromieniało jej przepyszne kasztanowate włosy i Mie-riesjew — zdając sobie sprawę, że robi źle — nie mógł przecież oderwać od niej wzroku.
— Ojej, siostrzyczko... łezki? Ładna historia! A może by łyżeczkę bromu? — mówił do niej jak do małej dziewczynki Komisarz.
— Znowu żarty. Co z was za człowiek. Przecież to potworne — rozumiecie: potworne — śmiać się, kiedy trzeba płakać; pocieszać innych, kiedy samego coś rozdziera na ćwierci. Dobry mój, kochany! Nie wolno wam, słyszycie, nie wolno tak postępować ze sobą!
Siostra płakała długo, bezgłośnie, z pochyloną głową. Komisarz patrzył wzrokiem smutnym i pieściwym na jej wątłe ramiona dygocące pod fartuchem szpitalnym.
— Za późno, moja miła, za późno! W swych sprawach osobistych zawsze się paskudnie spóźniałem, wciąż brak czasu i nie pora, a teraz widać spóźniłem się ostatecznie.
Komisarz westchnął. Siostra się wyprostowała i spojrzała na niego oczami pełnymi łez, w namiętnym oczekiwaniu. On uśmiechnął się, westchnął raz jeszcze i mówił dalej swym zwykłym głosem, poczciwym i nieco szyderczym:
— Posłuchajcie, kochana moja...Opowiem wam historię. Przypomniało mi się nagle. Dawno to było, jeszcze w czasach wojny domowej w Turkiestanie. Tak... Szwadron nasz w pościgu zapędził się w taką pustynię, że konie — a były to konie rosyjskie, do piachu nie przyzwyczajone — zaczęły padać. Zrobiła się z nas nagle piechota. Dowódca więc wydał taki rozkaz: juki porzucić i tylko z bronią w ręku przedzierać się do większego miasta. Miasto owo odległe było o jakieś sto sześćdzie-
154
siąt kilometrów. A tu goły piach. Rozumiecie, moja miła. Idziemy dzień, idziemy drugi, idziemy trzeci. Słońce pali a pali. Do picia nic. Skóra na ustach pęka, w powietrzu pył gorący, piasek pod nogami zgrzyta, w zębach chrzęści, w oczach kłuje, w gardle dusi — iść nie sposób. Wali się człowiek na piaszczystą wydmę twarzą do ziemi i leży. A był z nami komisarz — Jakub Wołodin. Z pozoru chuchro, inteligent, historyk z wykształcenia. Tęgi był bolszewik. Wyglądało na to, że pierwszy powinien się zwalić. A ten nic. Idzie i tylko ludzi zachęca: blisko, ps-wiada, już prędko. I pistoletem wymachuje nad tymi, co się kładą: wstawaj, bo w łeb palnę...
Na czwarty dzień, kiedy do miasta było nie więcej niż piętnaście kilometrów, ludzie do cna z sił opadli. Zataczamy się, idziemy jak pijani, a ślad za nami zostaje kręty jak za zwierzem postrzelonym. I nagle komisarz nasz pieśń zaintonował. Głos miał marniutki, cieniutki. I piosenkę zaczął bzdurną, starą żołnierską: „Czubaryki, czupczyki". A jednak wszyscy podchwycili, zaśpiewali. Dałem rozkaz: „Formuj szeregi!" Podałem krok, czy uwierzycie — łatwiej było iść...
Po tej piosence odśpiewaliśmy drugą i trzecią. Czy rozumiecie, siostrzyczko? Suchą, spękaną gębą i w takiej spiekocie! Wszystkie pieśni, jakeśmy znali, prześpie-waliśmy po drodze i doszliśmy, i ani jeden nie został na piasku... Oto co za historia!
— A komisarz? — spytała siostra Klaudia.
— Komisarz? Żyje i dziś. Profesorem jest, archeologiem. Jakieś osady przedhistoryczne z ziemi wykopuje. Tyle że głos po tym wszystkim stracił. Chrypi. Ale po co mu głos? W operze nie występuje. No, dość na dziś bajania. Idźcie spać, siostrzyczko. Daję wam słowo ka-walerzysty, że nie będę dziś umierał.
Mieriesjew zasnął wreszcie głębokim i spokojnym snem. Śniła mu się pustynia piaszczysta, jakiej nigdy
155
i I
w życiu nie widział, okrwawione, spękane usta, z których płyną dźwięki pieśni, i ów Wołodin, nie wiedzieć czemu podobny we śnie do komisarza Worobiowa.
Obudził się późno, gdy zajączki słoneczne biegały pośrodku sali, co było oznaką, że jest południe. Obudził się z radosnym uczuciem. Sen? Gdzie tam... Wzrok jego padł na tygodnik, który nawet przez sen mocno ściskał w ręku. Porucznik Karpowicz uśmiechał się ze zmiętej karty wciąż tak samo wymuszenie i chwacko. Mierie-s