Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wysiada przy Paseo Colón, na placu Bolognesi łapie taksówkę, kierowca nie wie, gdzie jest rakarnia, se?or. Lodziarz na placu Drugiego Maja objaśnia: jeszcze dalej, nad rzeką, jest wywieszka, Miejska Przechowalnia Psów, to tam. Wielki plac ogrodzony zmurszałym płotem z belek sraczkowego koloru - kolor Limy, myśli, kolor Peru - a po bokach budy, których dalej jest coraz więcej, coraz gęściej ustawione, istny labirynt, maty, trzcina, dachówki, blacha. Dalekie, przytłumione warczenie. Przy wejściu chwiejąca się budowla, na tabliczce napis Administracja. Mężczyzna w koszuli, w okularach, łysy, drzemie na zawalonym papierami biurku i Santiago wali ręką w stół: ukradli mi psa, żona go prowadziła, a oni wyrwali go jej z rąk, mężczyzna podnosi się z przestrachem, do cholery, on, Santiago, nie puści tego płazem! - Co mi pan tu włazi do biura i choleruje - łysy przeciera ogłupiałe oczy i krzywi się. - Trochę uprzejmiej proszę. - Jeśli mojemu psu coś się stało, to ja tego nie puszczę płazem - wyjmuje dziennikarską legitymację i znowu wali pięścią w stół. - A te typy, co napadły na moją żonę, jeszcze pożałują, może pan być pewny. - Spokojnie, spokojnie - przegląda legitymację, ziewa, z jego twarzy, pełnej niesmaku, przebija teraz znudzenie. - Pieska złapali przed kilkoma godzinami tak? No to będzie razem z tymi, co je właśnie przywieźli ciężarówką. I niech pan nie będzie taki w gorącej wodzie kąpany, kochany redaktorze, nikt tu nie zawinił. Jego głos jest odrażający, senny tak jak jego oczy, pełen goryczy, podobnie jak fałdy koło ust: też skurwiony. Hyclom płaci się od sztuki, często nadużywają swoich praw, co robić, walka o codzienny chleb. Na placu słychać głuche uderzenia, wycie dochodzące jak gdyby spoza korkowej ściany. Łysy uśmiecha się półgębkiem i bez wdzięku, niechętnie wstaje z miejsca, mrucząc pod nosem wychodzi z biura. Idą przez plac, wchodzą do baraku, gdzie śmierdzi moczem. Dwa rzędy klatek, zapełnionych zwierzętami, które ocierają się o siebie, skaczą, obwąchują druciane siatki, warczą. Santiago pochyla się przed każdą klatką, sprawdza, czy nie ma jego psa, wpatruje się w rozfalo-waną masę pysków, grzbietów, ogonów opuszczonych i merdających, nie, tu też nie. - Niech pan spojrzy, już nie ma gdzie ich trzymać - odzywa się nagle łysy. - A potem pańska gazeta dobierze się nam do skóry, to niesprawiedliwość. Zarząd miejski prawie nic nam nie daje, musimy dokonywać cudów. - Cholera - mówi Santiago. - Tu też nie ma. - Cierpliwości - wzdycha łysy. - Jeszcze cztery baraki. Znowu wychodzą na otwartą przestrzeń. Zryta ziemia, zarośla, ekskrementy, cuchnące zarazą stawy. W drugim baraku w jednej z klatek jeszcze większy ruch niż w innych, druciana siatka cała się trzęsie, a wewnątrz biały kłębek wełny rzuca się, wyskakuje ponad skotłowaną masę zwierząt i zapada się w nią z powrotem: to dobrze, to nieźle. Mały pyszczek, kawałek przyciętego ogona, dwoje zaczerwienionych, płaczliwych oczu: Batuquito. Ma nawet smycz, oni nie mieli prawa, co za świństwo, ale łysy uspokaja, uspokaja, zaraz załatwi, żeby go wypuścili. Oddala się opieszałym krokiem i po chwili wraca z niskim Murzynem w granatowym dresie: spróbuj no wyciągnąć tego białasa, Paneras. Murzyn otwiera klatkę, odsuwa inne zwierzaki, chwyta za kark Batuque i podaje dziennikarzowi. Biedny pies, cały drży, ale Santiago wypuszcza go i cofa się o krok, otrząsając się. - Zawsze się obrzygają - śmieje się Murzyn. On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia. Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega. - Niech pan pójdzie ze mną, zobaczy pan, w jakich warunkach pracujemy - łysy bierze Santiago pod ramię, uśmiecha się kwaśno. - Może pan coś napisze w swojej gazecie, niechby nam zwiększyli dotacje. Śmierdzące, rozwalające się baraki, stalowoszare niebo, fale wilgotnego powietrza. O pięć metrów od nich ciemna sylwetka z workiem w ręce; usiłuje poradzić sobie z jamnikiem, który protestuje głosem zbyt mocnym jak na jego maleńkie rozmiary i skręca się histerycznie: Paneras, pomóż mu. Niski Murzyn biegnie, rozchyla worek, tamten wrzuca jamnika do środka. Zaciągają otwór worka rzemieniem, kładą go na ziemi i Batuque warczy, co ci jest, patrzy z przerażeniem, szczeka ochryple. Mężczyźni już wzięli kije, już, raz- dwa, zaczynają walić i wrzeszczą, worek tańczy, rzuca się, wyje oszalały, raz-dwa wrzeszczą mężczyźni i walą. Santiago ogłuszony zamyka oczy. - My w Peru żyjemy w epoce kamiennej, przyjacielu - słodkokwaśny uśmieszek ożywia twarz łysego. - Proszę spojrzeć, w jakich warunkach tu się pracuje, no niech pan powie, czy w ogóle jest jakie prawo. Worek leży spokojnie, mężczyźni tłuką jeszcze trochę, po czym rzucają kije, osuszają sobie twarze, rozcierają ręce. - Przedtem zabijaliśmy je, jak Pan Bóg przykazał, teraz nie ma pieniędzy - skarży się łysy. - Niech pan napisze artykulik, kochany redaktorze. - A wie pan, ile tu się zarabia? - wpada mu w słowa Paneras; odwraca się do tego drugiego - ty panu powiedz, ten pan jest z prasy, niech coś napisze w swojej gazecie. Ten drugi jest wyższy, młodszy od Pancrasa