Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Czy- tana nazajutrz w gazetach mowa jego nie robiła już żadnego wrażenia. Pra- wie że wiało z niej pustką. Tak właśnie fakir indyjski, przy setkach świadków kładzie pestkę w ziemię i zaklęciem swym sprawia, że natych- miast wyrasta z niej, kwitnie i owocuje drzewo rozłożyste. Na wywołanej następnie kliszy fotograficznej widać fakira i wpatrzone w dal tłumy. Drze- wa nie ma ani śladu. Brianda widziałem przy jednym stole z Mussolinim na konferencji w Locarno. Stół był niewielki i wąski, tak że z trudem można było akta roz- łożyć. Siedziało nas wokół niego dwunastu delegatów, po dwóch z każde- go państwa. Naprzeciw delegacji polskiej umieszczeni byli Włosi, Scialoja i Grandi3. W dzień końcowego zebrania przyszedłem nieco wcześniej i zagłębiłem się w lekturę przygotowanych do podpisu tekstów. Gdy pod- niosłem oczy, ujrzałem na miejscu Scialoi innego, wiele młodszego, barczy- stego mężczyznę o kwadratowej szczęce. Pochyliłem się do Aleksandra Skrzyńskiego i spytałem cicho, kto to taki. Odpowiedział ze zdziwieniem, prawie z oburzeniem: (r)Jak to, nie wiesz? Mussolini". Mussoliniego spotka- łem rok wcześniej w ambasadzie hiszpańskiej w Rzymie; wiedziałem, że oczekiwany jest w Locarno, a mimo to go nie poznałem. Gdy zabrał głos po Briandzie i Chamberlainie, słuchałem jego słów z obojętnością. Wyda- ły mi się banalne. Przypadek zrządził jednak, że po posiedzeniu wychodzi- łem równocześnie z nim z willi, gdzie odbywała się konferencja. U dołu schodów, na placu, czekała grupa zamieszkałych w Locarno Włochów w czarnych koszulach. Mussolini zatrzymał się, wzniósł rękę, krótko prze- mówił. Wtenczas dopiero zrozumiałem i poczułem jego władzę. Słowa je- go mogły być i były zapewne znów najbanalniejsze. Niósł je, potęgował i narzucał słuchaczom tajemny Ruid urodzonego przywódcy mas. Inaczej miała się rzecz z Hitlerem. Nie poznałem go nigdy, widziałem raz jeden na parę miesięcy przed wojną. Wiosną 1939 roku jechałem do Pa- ryża i Londynu, by z amb. Juliuszem Łukasiewiczem i Edwardem Raczyń- skim oraz min. Adamem Kocem4 uzgodnić naszą taktykę w rokowaniach pożyczkowych. Po drodze zatrzymałem się na 24 godziny u amb. Józefa Lipskiego w Berlinie. Trafiłem na święto narodowe niemieckie, obchodzo- ne przez Trzecią Rzeszę w dniu i maja. By nie tracić czasu na rozmowy, któ- rego mieliśmy mało, zabrał mnie Lipski na uroczystości urzędowe. W charlottenburskiej operze słuchaliśmy, jak Goebbels uzasadniał przyzna- nie dorocznej państwowej nagrody literackiej nie poszczególnemu autoro- wi, a grupie narodowosocjalistycznej z Austrii za świeżo wydany zbiór wierszy. W czasie ostatniej części przemówienia, gdy Goebbels odczytywał jeden z tych bardzo miernych pierwowzorów późniejszej socrealistycznej twórczości wschodniej, wstali wszyscy obecni. Spojrzałem ku loży rządo- wej, która sąsiadowała bezpośrednio z lożą dyplomatyczną. Ręce Hitlera oparte o parapet drżały kurczowo, na falująca szlochem pierś spływały mu z oczu gęste łzy. Byłem zdumiony. Ale gdy w godzinę potem słuchałem na placu Zamkowym jego własnej mowy, wydało mi się, że znalazłem klucz zagadki. Na trybunie stał fanatyk, ale fanatyk o chorobliwej nadwrażliwo- ści. W przeciwieństwie do Mussoliniego nie był sam źródłem siły, nie na- rzucał się masom, lecz odwrotnie, wchłaniał w siebie i przetwarzał w sobie podświadome pragnienia i nastroje okalającego go tłumu. Jak w lustrze od- bijały się w nim najbardziej skryte, najbrutalniejsze instynkty słuchaczy. Jak derwisz roztapiał się w atmosferze zbiorowej histerii, którą zarazem wywo- ływał i podniecał. Ubliżyłbym prawdzie, gdybym nie dodał, że jedynym "Narzucał słuchaczom tajemniczy fluid urodzonego przywódcy masŻ. Benito Mussolini "Wchłaniał w siebie i przetwarzał podświadome pragnienia i nastroje ttumuŻ. Adolf Hitler (r)Nie można nie słuchać na baczność". Józef Piłsudski, po prawej generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski z otaczających go dyplomatów, który to pojął, że pierwszym z Polaków, który mi to wytłumaczył, był trzeźwy poznańczyk, Józef Lipski. Jakżeż różnił się od dyktatorów Italii i Niemiec Józef Piłsudski. Pro- sty w obejściu, samotny, chodzący własnymi drogami, aż nadmiernie lek- ceważył odczucia i sądy ogółu. Nie wyżywał się w patetycznym geście jak Mussolini, nie schlebiał instynktowi mas jak Hitler. Ale był chyba więk- szym od obu czarodziejem. Iluż znałem ludzi dosłownie przez niego ocza- rowanych. Nie podzielali jego poglądów, krytykowali jego postępki, potępiali jego wybryki słowne, a nie mogli się oprzeć jego urokowi