Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Ja też tak myślę. - To już wolę pieczone przez indjan, zawijane w liściach ryby; kilka razy jadłem w San Ramon; ale tam ryb jest mało i są niewielkie; wyobrażam sobie, jakby smakowały te, com wtedy nałapał. Musimy to jeszcze spróbować. - Ale już na rzece, teraz zabraniam ci myśleć o rozkoszach kulinarnych; musimy się śpieszyć. Niech woda opadnie jeszcze na pół metra, to nie wiem, jak się wydostaniemy, a jeśli na metr, to utkniemy między tymi zwałami drzewa może na pół roku. Nazajutrz ledwo się rozjaśniło, ruszyli czemprędzej. Postanowili nie zajmować się kuchnią, mięsa mieli na dwa dni i nie potrzebowali się troszczyć o śpiżarnię; postawili tylko na ogniu imbryk na herbatę i oboje wzięli się do tangan. Po godzinie znaleźli się koło dużego zawrotu. Staś swoim zwyczajem opływał go bez najmniejszego szelestu, pozwalając unosić się słabemu prądowi. Angielka w takich razach wyjmowała tanganę na burtę, zostawiając chłopcu kierowanie tratwą. Robili to ze względu na bezpieczeństwo, i żeby nie spłoszyć zwierzyny, gdyby się jaka trafiła. Ledwo przebyli zawrót, Staś omal nie zaklął... - Psia..., ale się powstrzymał, pomny na zasadę harcerską. Tego właśnie najbardziej się obawiali i oczekiwali lada chwila. Rzeczkę od jednego brzegu do drugiego przegradzało sporej grubości drzewo. Na brzegu widniał ogromny wykrot; białe, ogołocone z kory korzenie sterczały na wszystkie strony; tak samo sterczała jeszcze część konarów i gałęzi, również dawno ogołoconych z liści i kory. Drzewo częściowo było zatopione w wodzie, częściowo wystawało nieznacznie ponad nią. Od strony wierzchołka zasnute było piaskiem, tworząc szeroką mieliznę; zwężony nurt przepływał przy prawej szkarpie od strony wykrotu. Bez szałasu i burt tratwa zdołałaby przejść pod drzewem; tak jak teraz - nie mogło być o tem mowy. Nie dość tego. Drzewo było okupowane przez ogromne stado wyjców, które wprost oblepiały gałęzie; część zwierząt spacerowała z powagą po pniu, inne siedziały grupami na konarach; młodsze uganiały się po wyższych gałęziach; kilka matek skupiło się z boku. Niektóre karmiły swe małe, inne poddawały je bardzo pospolitym u małp zabiegom toaletowym. Staś zaparł się tanganą w dno rzeki. Stanęli. Dzieliło ich sto kroków zaledwie. Małpy prawdopodobnie tu nocowały - koczująca jakaś gromada, w oczekiwaniu decyzji starszych. Od czasu do czasu wydawały cichy pomruk, który wzmagał się na krótko; potym zamierał, niczem gwar ludzkiego tłumu. Odbywała się jakaś narada. Zwierzęta były rosłe, niektóre wielkości dobrego psa, wypasione. Zajęte swojemi sprawami, nie zwracały uwagi na rzekę, skąd zresztą najmniej mogły oczekiwać napastnika, więc nie zauważyły przybyszów; wiaterek zalatywał od wschodu; nic ich nie ostrzegało. - Co teraz? - zagadnęła cicho Angielka. - Trzeba podpłynąć. Na wodzie nic nam nie grozi, a musimy przekonać się, jak z drzewem; uważam, że to jest najważniejsze. - A małpy? - Wolę ich nie zaczepiać, za duże stado. Może się nas przestraszą i wyniosą się. - Więc płyniemy. Ruszyli powoli. Staś jeszcze umyślnie uderzył parę razy tanganą w wodę. Wyjce odwróciły głowy; kilka z nich jakby szczeknęło ostrzegawczo; za nimi odezwały się wszystkie. Powstał wrzask, jakby je kto ze skóry obdzierał. Nie było to zupełnie podobne do wycia; można było nawet rozróżnić jakby gamę na kilka tonów; wrzask to przycichał, to się wzmagał. Niektóre zwierzęta zaczęły się miotać z przestrachu, przeskakując z konara na konar inne uciekły odrazu na najwyższe gałęzie, które zaczęły się pod niemi uginać. Część skupiła się na samym pniu przy wodzie jakby zamierzała bronić podejścia; te najmniej czyniły hałasu, szczerzyły natomiast zęby. Stado widocznie nie zamierzało ustąpić. Staś zatrzymał tratwę o 20 kroków od drzewa, stąd mógł sobie zdać sprawę z jego grubości i z możliwości przedostania się na drugą stronę. Niestety pozostawały dwie alternatywy: albo przerąbać je i to w dwu miejscach, żeby sobie otworzyć drogę, albo rozbierać tratwę. Małpy, nie przestając wrzeszczeć, oblepiły szeregiem drzewo przy wodzie i nie zdradzały najmniejszej chęci do ucieczki. Położenie było przykre. Staś nie miał ochoty zaczynać walki z przeciwnikiem, którego nie znał i który pomimo pozornej bezbronności, mógł okazać się niebezpiecznym, zważywszy na ilość; miał tego próbę na pekari; czy zawsze zjawi się jaguar, który go wybawi, wątpliwe? Przy całej swojej pomysłowości, był bezradny. Spróbował przeliczyć zwierzęta; nie było to łatwe, ponieważ kręciły się bezustannie. Było ich z półtorej setki, nie licząc maleństw przy piersi. Po naradzie postanowili czekać. Małpy nie mogły siedzieć długo na gołem drzewie, głód zmusi je do szukania żeru; drogę miały otwartą na jedną i drugą stronę rzeki. To też po rzuceniu kotwicy postanowiono zasiąść do śniadania. Staś, korzystając, że tratwa obróciła się rufą w kierunku prądu, co ją jeszcze zbliżyło do drzewa, urządził przedstawienie dla małp, ruszając szczękami i mlaskając językiem. - Muszę w nich wzbudzić apetyt. - A jak ci się uda i zabiorą się do nas? - Niema obawy. Małpy są kiepskimi marynarzami i boją się wody, zresztą nie są mięsożerne. Liczę bardzo na te mamusie; im najprędzej dokuczy polityka i zażądają pożywienia dla swych niemowląt. - Może to i słuszne. Ale co zrobisz z tratwą? - Najchętniej tobym przerąbał drzewo, ale siekiera mi się stępiła i nie wiem czy dam radę; musiałoby to potrwać z kilka dni; prędzej rozbiorę tratwę; z szałasem niewiele będzie kłopotu, ale burty zabiorą dużo czasu i już będą osłabione. - Dlaczego? - Stare łyko wyschło i to zapasowe także; choćbym je zamoczył, nie wiem czy przywrócę mu dawną sprężystość. - Cóż zrobimy? - Musimy czekać, aż małpy się wyniosą