Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Długo tak nie pociągnę. Coś musi wreszcie ustąpić - albo ciało, albo zdrowie psychiczne, albo oddech. Albo wiara. Cokolwiek. Wstał i sprzątnął podłogę, umył się, potem znalazł czystą i suchą koszulę, którą włożył jako nocny strój, wreszcie poprawił zmiętą i przepoconą pościel. Pozapalał wszystkie świece, po czym wczołgał się do łóżka. Leżał i szeroko otwartymi oczyma chłonął światło. Po długim czasie ciche pomruki i kroki służby na galerii dały mu znać, że pałac zaczyna się budzić. Musiał się chyba zdrzemnąć, bo świece wypaliły się i zgasły, a nie przypominał sobie tej chwili. Spod drzwi i przez szczeliny okiennic do komnaty sączyło się szare światło. Na pewno odprawią poranne modły. Poranne modły zdały mu się jak najbardziej właściwe, choć sama myśl o ruszeniu się z łóżka napawała go przerażeniem. Jednak wstał. Powoli. No cóż, nie on jeden w Taryoonie będzie cierpiał dziś rano z powodu kaca. Cóż z tego, że niezasłużenie. Cały dom zawiesił żałobę na czas uroczystości weselnych; Cazaril przejrzał przygotowane dlań stroje i wybrał z tego coś, co jak miał nadzieję, prezentuje się poważnie, a zarazem radośnie. Zszedł na dziedziniec, aby poczekać na wschód słońca i nadejście młodej pary. Niestety, słońce chyba raczej nie wyjdzie, bo choć deszcz przestał padać, niebo było szare i zasnute chmurami. Cazaril wytarł chusteczką kamienną cembrowinę fontanny, aby na niej przysiąść. Wymienił uśmiech i uprzejme powitanie ze starą służącą, która przechodziła obok z naręczem pościeli. Po drugiej stronie dziedzińca kroczył kruk, wypatrujący upuszczonych resztek jedzenia. Popatrzyli na siebie z ukosa, lecz ptak nie wykazywał żadnej szczególnej fascynacji jego osobą. Rozważywszy to sobie, doszedł do wniosku, że ten objaw ptasiej obojętności raczej go cieszy, niż martwi. Koniec końców drzwi na końcu galerii wreszcie się otworzyły. Zaspana baocjańska straż po obu stronach stanęła na baczność. Zabrzmiały żeńskie głosy i jeden męski, cichy i radosny. Pojawili się Bergon i Iselle, odziani w stroje do porannej modlitwy; dłoń rojessy spoczywała lekko na ramieniu męża. Zawrócili, by ramię w ramię zejść ze schodów, i wyszli z panującego na galerii cienia. - Nie... cień ruszył za nimi. Cazaril zacisnął mocno oczy, po czym znów je otworzył. Zaparło mu dech w piersi. Dławiąca chmura, która spowijała dotąd Iselle, objęła także Bergona. Iselle uśmiechnęła się do męża, a Bergon odpowiedział jej tym samym; zeszłej nocy oboje byli lekko podnieceni, a zarazem przestraszeni. Dziś rano wyglądali już jak para zakochanych. Tylko że dookoła nich kłębiła się ciemność jak dym z płonącego statku. Kiedy podeszli bliżej, Iselle powitała go radosnym: - Dzień dobry, lordzie Caz! Bergon posłał mu szeroki uśmiech i dodał: - Czy nie dołączysz do nas, panie? Mamy za co dziękować tego ranka, nieprawdaż? Cazaril rozciągnął wargi w jakiejś żałosnej parodii uśmiechu. - Ja... ja... dołączę za chwilę. Zostawiłem coś w swojej komnacie. Z wysiłkiem wstał i wyminął ich pędem, kierując się ku schodom. Na galerii obrócił się i patrzył, jak wychodzą z dziedzińca. A za nimi kłąb cienia. Zatrzasnął za sobą drzwi komnaty i stanął, dysząc ciężko, niemalże szlochając. O bogowie. O bogowie. Co ja najlepszego zrobiłem? Wcale nie uwolniłem Iselle. Przekląłem Bergona. 26 Przerażony i zupełnie rozbity Cazaril przez całe rano nie ruszał się ze swej izby. Po południu zastukał do drzwi paź, przynosząc niezbyt pożądaną wieść, iż rojs i rojessa życzą sobie, aby spotkał się z nimi w ich komnatach. Cazaril zastanawiał się przez chwilę, czy nie udać chorego, choć prawdę mówiąc, wcale nie musiałby specjalnie udawać