Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ale cały czas to odkładałam. Bałam się, byłam niezdecydowana. Teraz już za późno. O Boże, nagle uświadomiła sobie to, co na próżno usiłowała zdusić: Za późno! Za późno! Za późno! Westchnęła głęboko, zbierając resztki sił, by opanować atak histerii. Myśli jednak nie dawały się odegnać. Zbyt długo je powstrzymywała. Minęło trzynaście dni. Żadne dziecko na świecie nie przeżyłoby samotnie trzynastu dni. Oczyma wyobraźni widziała mały tobołek leżący pod świerkiem. Przemoczone od śniegu, gnijące okrycie. A w nim, w środku - cisza, cisza. Nic nie płacze, nic się nie porusza. Przejmujący krzyk, płynący z głębi duszy, wypełnił jej gardło. Brzmiały w nim bezsilność i rozpacz, które narastały od chwili, gdy porzuciła dziecko przekonana, że będzie wolna. Albo nie, jeszcze wcześniej, od chwili gdy szła przez miasto, trzymając w ramionach bezbronne, małe życie. Głośny, przeraźliwy szloch wstrząsał całym jej ciałem. Wystraszona pokojówka wbiegła w czepku i szalu zarzuconym na nocną koszulę. Czegoś takiego nigdy jeszcze nie słyszała. - Ależ, panno Charlotto! Co się stało? Co pani jest? Płacz przypominający wołanie o pomoc nie milkł. Rozlegał się w całym pałacu. - Co mam robić? - Pokojówka była całkiem bezradna. - Czy mam zawołać starszą panią? - Nie, nie - szlochała Charlotta. - Ale co się stało? Czy pani jest chora, panno Charlotto? - Nie, wcale nie - usłyszała w odpowiedzi, ale mogło to równie dobrze znaczyć co innego. Służąca, która zawsze utrzymywała pełen szacunku dystans wobec swej młodszej pani, z wahaniem przycupnęła na brzegu łoża. Bliska obłędu Charlotta objęła ją ramionami. - Pomóż mi! Dopomóż mi! - Ale co się stało? - zapytała zmieszana pokojówka, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Zdecydowanie nie odpowiadała jej taka poufałość. Charlotta właśnie chciała ją prosić, by poszła do lasu i poszukała zawiniątka, instynktownie jednak wyczuła niechęć i rezerwę służącej. Powstrzymała prośbę. Rozpacz znów wzięła górę. - Jest za późno! krzyczała. - Na wszystko już za późno. Boże, cofnij czas! Spraw to! Gdyby tylko można było cofnąć czas, gdyby tylko mogła z powrotem dostać dziecko, tulić je i ogrzewać własnym ciałem. Gotowa była znieść czekające ją poniżenie i wygnanie. Nagle otwarły się drzwi i do komnaty wpadli rodzice. Na progu, zbici w gromadkę, stali inni domownicy i reszta służby. - Ależ drogie dziecko! - wykrzyknęła matka. - Co się dzieje? Czy dręczą cię złe sny? - O Boże, żeby to był tylko zły sen - łkała Charlotta. Była tak wzburzona, że nikt nie mógł zrozumieć, co mówi. Teraz zaniepokojona matka przysiadła na brzegu łóżka, a pokojówka wstała szybko, z wyraźną ulgą. - Co się tu dzieje, Elsbeth? - zapytała matka cicho. - Nie wiem - odparła pokojówka. - Nic z tego nie rozumiem. Mówi tylko, że jest za późno. - Za późno, Charlotto? Za późno na to, byś znalazła męża? Głupstwa, masz dopiero dwadzieścia pięć lat. - Nie, nie, ja nie wyjdę za mąż! - krzyczała Charlotta. - Nigdy! Nie! Nigdy! Matka była bezradna. - Za dużo siedzisz w domu. Jutro pójdziemy na spacer do lasu. Jest tak... Jej słowa pogorszyły tylko sytuację. Charlotta ciężko chwytając powietrze wiła się na łożu i krzyczała przerażona, aż opadła na pięknie haftowaną poduszkę, zupełnie wyczerpana. - Może posłać po balwierza, by upuścił ci nieco krwi? - wydusił z siebie ojciec. - Może krew należy oczyścić ze złych duchów? - Nie wyszeptała Charlotta zmęczona. - Już przeszło. To był chyba zły sen. Słychać było tylko ciche szlochanie. Przejęci i zatroskani rodzice opuścili wraz ze służącą pokój. - To na pewno tylko kobiece dolegliwości - dobiegł ją już z korytarza głos matki. - Na pewno wkrótce minie. Ostrożnie zamknęli za sobą drzwi. Charlotta wiedziała jednak, że tak naprawdę nic, poza jej wybuchem, nie minęło. Wiedziała, że do końca życia nie zagoi się ta otwarta rana, że nie pozbędzie się już strachu, a myśli będą natrętnie powracać w samotne godziny nocy, wraz z wizją bezradnych dzieci. ROZDZIAŁ V W tym czasie pozwolono Silje jeździć do kościoła trzy razy w tygodniu. Benedykt wolałby co prawda mieć ją przy sobie codziennie, gdyż czas zaczynał naglić i wszyscy ciągle pytali, kiedy skończy. Był wściekły na nieświadomych, jak mówił, nieokrzesanych barbarzyńców, którzy nie rozumieją, że artysty nie należy poganiać. Silje chciała jednak więcej przebywać z dziećmi, by nie stracić z nimi kontaktu. Pragnęła też odciążyć stare kobiety w ich pracy, choć one same nie miały chyba nic przeciwko temu, by jeździła do kościoła. Tak były zauroczone dziećmi, że Silje często uśmiechała się pod nosem. - Biedne stare panny - powiedział Benedykt. - Przeżywają drugą młodość. - Ale Sol bywa ogromnie męcząca - wtrąciła zatroskana Silje. To nie są moje dzieci, ale pokochałam je i tak. Było jej nawet trochę przykro, że tak mało widuje Daga. Greta, choć nadal przyjazna, zazdrośnie strzegła kontaktów z chłopcem, drepcząc nieustannie wokół nich, gdy tylko Silje zajmowała się małym. - Pozwól im na to - śmiał się Benedykt. - Już wkrótce kościół będzie przecież gotowy. - A... a potem? - Potem będziesz musiała wrócić do pracy we dworze. Mam inne zajęcie, znacznie dalej od domu, nie będziesz więc mogła mi pomagać. Silje nie odpowiedziała. Cudowny okres w jej życiu niebawem się skończy. - Nie mogę dobrać żadnego koloru na ten kaftan - powiedział pewnego dnia zmartwiony Benedykt. Zawieszony wysoko pod sklepieniem, wpatrywał się intensywnie w sufit, tak się przy tym wyginając, że mało nie złamał kręgosłupa. - Zaplątałem się, głupi osioł. Wszystkie kolory tęczy stykają się przy tym kaftanie. Z czego mam wybierać? Silje zsunęła się z rusztowania i stanęła na dole. Krytycznie spojrzała na jego dzieło. - Brązowy? Tak, ale mam przecież..