Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Trochę jeszcze o księciu, o którym nigdy się dosyć nagadać niepodobna. Mężczyzna to był, jak się rzekło, najpiękniejszej powierzchowności, natura obsypała go darami najdroższemi jednającemi serca wszystkich, szczególny miał dar pozyskania sobie każdego; popularny, łatwy, wesół, po odprawieniu służby, każdy był u niego poufale, swobodnie, jak u prostego kapitana kompanii. Codzień z rana o godzinie trzeciej już siedział na koniu i był na placu gdzie robiono musztrę, a pułki odbywały ewolucyę, w pół do dziesiątej powracał do namiotów, a o dziesiątej tłum się zjeżdżał z raportami. Po ukończonej obowiązkowej czynności, szli wszyscy do namiotu na śniadanie, które najmniej sto osób codzień zjadało; tamże zaraz począwszy od księcia, wszyscy tyleż lulek na krótkich cybuszkach zapalali. Tytuń stał w workach skórzanych; książe z obozu jeszcze gdy stał przy granicy Mołdawskiej kazał go kupić trzy furgony, pewnie jakie dwieście pięćdziesiąt kamieni. Było wówczas w kraju monopolium na tytuń, drogośmy więc go płacili i nie zawsze dobrego było można dostać; tu każdy oficer miał go z sobą przynajmniej pół kamienia, ale w wojsku nie obawiano się rewizorów. Ten zbiór jenerałów i sztabs-oficerów trwał do pierwszej, podawano czego kto tylko zażądał, jakby w swoim domu. Obiad bywał o trzeciej, a na nim od czterdziestu do pięćdziesięciu osób: świta, proszeni jenerałowie, pułkownicy i kto z obywateli do obozu przyjeżdżał. Kościuszko rzadko bardzo bywał na obiedzie, ale zawsze przy raportach i w radzie wojennej. Że książe z Kościuszką nie byli w tak bardzo ścisłych i przyjaznych stosunkach, rzadko też o nim była tu mowa, lecz gdy książe zmuszony został o nim się odezwać, mówił z szacunkiem i życzliwie. Nie mogliśmy tego porozumieć, czy to była emulacja, czy antypatya, to pewna, że stronnicy księcia zawsze na rachunek Kościuszki, jakąś śmiesznostkę wynaleźć umieli. U obiadu same anegdoty lub opowiadania o miłosnych intrygach czas zabierały, do których książe z wesołością i ochotą sani się szczerze przykładał. Nie widziałem już księcia tego, tak ukochanego od wszystkich, aż w dziewiętnaście lat potem, gdym był w Warszawie w roku 1811, za czasów Księstwa Warszawskiego: był on już wówczas wodzem naczelnym. Drugiego dnia po przyjeździe moim, przyszedłem do niego w czasie raportu, poznał mnie do razu, i przyjął jak najmilej. Kazał mi być na obiedzie i dopóki będę w Warszawie bywać często u siebie; rozpytywał o wszystkich znajomych sobie, żałował szczerze Antoniego Giżyckiego, który już nie żył; dowiadywał się o Bartłomieja, który był wyszedł właśnie ze służby rossyjskiej, zgoła okazał, że o każdym pamiętał. Już wówczas rozpoczynały się przygotowania do okrutnej owej wojny 1812 ro- ku; przypominałem księciu jego obietnicę w roku 1792 mi uczynioną. — Dziewięćdziesiąt drugiego! rzeki z żalem, spełzł on na niczem, chwile chyba spędzone w dobrem waćpanów towarzystwie, za miłe wspomnienie liczyć mogę. Później przedstawiał mnie łaskawie książe wszystkim, co byli na obiadach, ale to świat nowy był dla mnie, mało kogo z nich znalem, a starszych nie było widać. Wspomniał książe i ów swój ulubiony pólk kozaczy, który później konfederacya Targowicka na lekko-konny Bohski pułk przeformowała, na pamiątkę zawiązku swego nad tą rzeką. Czwartego dnia wyjechał książe z Warszawy do Jabłonnej, dla tego nie miałem szczęścia go pożegnać. Nie czuję się na siłach skreślić obraz tego męża, którego cnoty, zacność, poświęcenie i towarzyskie przymioty innego zdolniejszego niż moję potrzebują pióra; znajdzie on ludzi, którzy imię jego otoczone taką chwalą, przekażą wnukom naszym. Popioły księcia Józefa Poniatowskiego, z rozkazu Cesarza Alexandra złożone zostały w grobach królów polskich w Krakowie; on oddał cześć popiołom rycerza, i w jego tylko rycerskim umyśle i sercu dobroci pełnem, myśl tak piękna powstać mogła. On też po zgonie bohatera, sam wszystkie nasze połączył w sobie nadzieje. XIX. POWRÓT Z OBOZU. Wracam do tego, jakem z Lubaru do Mołoczek się dostał. Nie rychło pobudziliśmy się, w głowach wrzał jeszcze zgiełk wojenny, który przez tyle tygodni o uszy się nasze obijał, długo zdawało się nam, że słyszymy trąby, kotły, bębny, piszczałki, muzyki i brzęk broni i wystrzały i głosy żołnierstwa ochocze. Co do mnie, serce miałem smętnem przepełnione uczuciem: żałowałem towarzystwa, którego już nigdy widzieć nie miałem, żałowałem i tego żem z niemi na zawsze pozostać nie mógł; ale los tak chciał, alea jada, inaczej miałem się obrócić. Ludzie nasi poczęli rzeczy rozpakowywać, spojrzeliśmy w trzosy nasze, ale jakże lekkiemi się wydały! Ja z kontraktów przywiozłem osiemset dukatów i sto dwadzieścia talarów, dziś wszystkiego zostało sto trzydzieści pięć czerwonych złotych i kilkanaście złotych monetą; Giżycki miał wyjeżdżając z Żytomierza pięćset dukatów i trzysta talarów, a z nich ledwie kilkadziesiąt ocalało