Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie wzniosłem, jako ów z Arymatei Człowiek, ciężkiego krzyża na Twej drodze, By Twe podzięki odebrać najsłodsze. Ale nie tracę, o, Panie, nadziei I grzeszne serce me nie żyje w trwodze, Boś z lewej strony dojrzał serce w łotrze. * * * Nie karz mnie Sądem Ostatnim! Czyż będzie Wiecznie, jak było: piekło, czyściec, raje? Zginąż ci, którym cnoty nie dostaje, Bo żyli często w przewinie i błędzie? Czemuż być mają zbrodniarze i sędzię? Przecież na każdej drodze są rozstaje, Jakoż nad grudnia mróz przenosić maje, A ponad kruki śnieżyste łabędzie? Pozwól, by były w Twym bogatym sadzie Jabłka rumiane, jako i zielone, Byś nie rozróżniał ich w nagan przytyku. Nie siedzę, Panie, w Twoich świętych radzie, Lecz proszę: "Zatroszcz się także o one Dziczki w Twym sadzie, Dobry Ogrodniku". * * * Mój Bóg to przepaść! Mój Bóg to bezedno, Kędy, błyskawic wichurami smagan, Tańczy, w tęcz wirze, słońc i gwiazd huragan, Gdzie wszystko jednym jest i wszystkim jedno! O, jakże spojrzę duszą nędzną, biedną, Ja, co dzień wszystkich win brzemieniem zmagan Godzien li kary, potępień i nagan, W tę światłość nagą, nadludzką, wszechwiedną? Wieczność ma, w ziarno skupiona, jak chwila, Ponad otchłanią w grozie się pochyla I nagle, głowy porwana zawrotem, Spada z okrzykiem prostopadłym lotem!... O, straszna słodycz! O, rozkoszna trwoga Tego runięcia, jak grom, w uścisk Boga!... * * * Kiedy grudniowy wiatr najostrzej chłodzi, Kiedy hulają zadymki, zawieje, Gdy pod zaspami śniegu świat truchleje I życie drętwe z śmiercią już się godzi; Kiedy noc miary najdłuższej dochodzi I jak najgorzej stworzeniu się dzieje: Nagle słyszymy - my, Hiperboreje - Ten nie do wiary okrzyk: "Bóg się rodzi!" O, dziwo! Zawsze Bóg w grudniowej porze Rodzi się. Czyż się urodzić nie może, Że odnawiają się co rok te wieści? Nieszczęśni! nędzni! chromi! ślepi! głusi! - Bóg wieczny rodzić się przez wieczność musi, A możeż rodzić Go świat - bez boleści? CHORZY W POCZEKALNI Podobnie jak uliczni przechodnie banalni, Jednacy w modzie, stroju, pozie i zwyczaju, Niby pasażerowie codzienni tramwaju, Siedzą chorzy w lekarza niemej poczekalni. Na wrogo-nieznajome ścian patrząc obrazy, Obojętni z pozoru, a trwożnie niepewni, Obcy dla siebie zawsze, dzisiaj bliscy krewni, Opanowują z trudem swych twarzy wyrazy. I gdy zegar poważnie, aż grobowo, tyka, Oni, siedząc wokoło uroczystym wianem, Jak gdyby na śmiertelnym swym cenzurowanem, Odgadują pierwszego w gronie nieboszczyka. Tajemnych, groźnych chorób przerozliczne szczeble, Jedni z twarzą jak z wosku, drudzy jak z papieru, Wdychają chloroformu zapach i eteru, Zazdroszcząc, że nie cierpią tutaj tylko meble. Topiąc wzrok w Asklepiosie, marmurowym bożku, Stojącym w ciemnym kącie, w gorączki wypieku Marzą o dobroczynnym jakimś, zbawczym leku W błogosławionych kroplach lub w cudownym proszku. Myślą o swoim stopniu w termometru rurce - I ci, u których wiary szczep był bezowocnym, Roją dziś o lekarzu jako o wszechmocnym, Wierzą w niego rozpacznie jako w cudotwórcę. W pragnieniu życia przysiąc nań każdy jest skory... Czuje dlań z góry wdzięczność, przyrzeka majątek, Jeśli zśród tych skazańców wyjdzie jak wyjątek... Wtem znów wpuszczają kogoś i znów wchodzi chory. Zwrócili się, by wzrokiem ciekawym go dosiąc, I gdy siadł, znowu wszyscy w bezruchu, w bezczynie, W drzwi obojętnie białe patrzą jak w pustynię Mroźną, gdzie jak nadziei blask lśni klamki mosiądz. I wchodzi znowu jeden, którego tu władza Drżącej nadziei wiedzie i zdrowia marzenie - I rozrasta się głucho w tej izbie cierpienie, I mury milczącego pokoju rozsadza. Rozpiera się ból w twardych granicach komnaty, Jak smok, który opiły po padliny próchnie, Tyje z wolna, nabrzmiewa, rozdyma się, puchnie I z cieśni się rozpręża na zewnątrz, na światy. Zda się, że pęknie pokój ten... I nagle - pęka! Z hałasem, hukiem, grzmotem!... I ściany, i kąty Lecą jak wysadzone prochowymi lonty, Tak je rozmiotła dzika, zbyt przewzbrana męka. I z wolnych już stron czterech wali się i tłoczy Tłum chorych, który gniecie się, a ciągle wzrasta, Jakby już nie ulica, nie miasto, lecz miasta I kraje, i świat cały zbiegły się z otoczy. Najdawniej czekający, porwawszy się w trwodze, Wraz z wrzaskiem napastników rozdzierają ciszę I krzyczą, jęczą, wyją dawni i przybysze, Czołgając się na klęczkach po twardej podłodze, Błagalnie wznoszą ręce do swych tęsknot celu I z szaleńczą rozpaczą, co zgrozą przeraża, Łomocą w drzwi, jedynie nietknięte, lekarza, Wołając: "Zbawicielu! Otwórz, zbawicielu!" Cały świat ze skowytem szaleje cierpienia, On, Wielki Niewierzący, co zmienił glob stary W poczekalnię cierpiących, pełnych dzikiej wiary, Wzywających zwierzęcym skomleniem zbawienia! Aż od ich wściekłych miotań zadrżały posady! Cały gmach, zbudowany z kamienia i stali, W nicość, w proch, w zatracenie z gruchotem się wali, W nieuniknioną przepaść wieczystej zagłady. I gdy wszystko runęło z łomotem i trzaskiem, Nad kurzem rumowiska, który świat zadymia, Zawisła w górze jeno klepsydra olbrzymia, Trupy pobitych szarym zasypując piaskiem. PRÓŻNO, ZAISTE... Próżno, zaiste, mówię do was mową, Co jest uboższa niż głazu milczenie, Gdyż każde moje najgłośniejsze słowo To jeno treści najcichszej więzienie