Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Tylko Fincha jakby to nie wzruszało: opowiadał wszystkim, którzy chcieli słuchać, o znaczeniu rogowca w zamku skałkowym. Guilford po raz pierwszy zetknął się z Finchem w biu- rach wydawnictwa podręcznikowego Atticus i Pierce w Bo- stonie. Przedstawił ich sobie Liam Pierce. Rok wcześniej Law spędził lato z Walcottem, oficjalnym fotografem wy- prawy kartograficznej nad rzekę Gallatin i do kanionu Deep Creek. Finch organizował właśnie ekspedycję dla zbadania południowych krańców Europy, przy czym miał mocne plecy i poparcie Smithsonian Institution. Było wolne miejsce dla doświadczonego fotografa. Przyjęto Guilforda, zapewne dlatego, że Pierce przedstawił Finchowi fotogra- fa, choć być może przyczynił się do tego również fakt, że Pierce był wujkiem Caroline. Szczerze mówiąc, Law podejrzewał, że wydawca zno- wu chciał się go pozbyć na trochę z miasta. Nie łączyły ich zbyt serdeczne stosunki, chociaż obaj szczerze kochali Caroline. Tak czy owak, Guilford był wdzięczny za moż- liwość wkroczenia do nowego świata u boku Fincha. Pła- cili dość dobrze. Mógł sobie zdobyć niejaki rozgłos. Poza tym fascynował go ten kontynent. Przeczytał nie tylko raporty ekspedycji Donnegana (skrajem Pirenejów, przez Bordeaux do Perpignan w 1918), lecz także (w tajemnicy) darwińskie opowiadania zamieszczane w „Argosy" i „Tygo- dniku Opowieści", zwłaszcza utwory Edgara Rice'a Bur- roughsa. Pierce nie przewidział jednak uporu Caroline. Nie za- mierzała zostać po raz drugi sama z Lily, niezależnie od i wielokrotnie ponawianych propo- .r<,r,n zycji, że znajdzie się opiekunkę do dziecka. Guilford też nie bardzo palił się do odjazdu, ale wyprawa mogła się okazać punktem zwrotnym w jego zawodowej karierze, przejściem od biedy do materialnej stabilizacji. Jednak Caroline nie chciała ustąpić. Zagroziła (zupeł- nie bez sensu), że go zostawi. Guilford spokojnie i cier- pliwie odpowiadał na wszystkie zarzuty, lecz nie ustąpiła nawet o krok. W końcu poszła na kompromis: Pierce miał jej opłacić podróż do Londynu, gdzie zamieszka u krewnych, Guil- ford zaś popłynie na Kontynent. W czasie Cudu jej ro- dzice byli z wizytą w Londynie i Caroline twierdziła, że chce zobaczyć miejsce ich śmierci. Rzecz jasna nie mówiło się, że ludzie podczas Cudu umierali: byli „zabierani" lub „przechodzili", jakby mię- dzy jednym a drugim oddechem dostępowali chwały w nie- bie. Zresztą kto wie? - myślał Guilford. Może naprawdę tak było. W rzeczywistości kilka milionów ludzi zniknęło z powierzchni ziemi razem z gospodarstwami, miastami, zwierzętami i roślinami; Caroline niełatwo wybaczała, a na Cud patrzyła surowo i bez litości. Czuł się dziwnie jako jedyny na Odense mężczyzna z żo- ną i dzieckiem, lecz nikt nie zgłaszał zastrzeżeń, Liły zaś podbiła nawet kilka serc. Dlatego pozwalał sobie wierzyć, że dopisuje mu szczęście. Po kolacji wszyscy się rozeszli; doktor odszedł w to- warzystwie butelki kanadyjskiej wódki, naukowcy za- siedli do kart przy obitych wystrzępionym filcem stołach w palarni, a Guilford wrócił do kajuty, żeby przeczytać Lily rozdział dobrej amerykańskiej baśni Czarnoksiężnik z Krainy Oz. Książki o Oz cieszyły się ogromną popular- nością, od kiedy bracia Grimm i Andersen popadli w nie- łaskę, napiętnowani znamieniem Starej Europy. Chwała Bogu, że Lily nie miała pojęcia o politycznych losach ksią- żek. Strasznie podobała jej się Dorotka. Sam Guilford też nawet polubił tę dziewczynę z Kansas. Po jakimś czasie Lily położyła głowę na poduszce i za- mknęła oczy. Widok śpiącej dziewczynki zbił go z tropu. Los osobliwie plącze kolejes życia. Jakim cudem znalazł się na pokładzie parowca, który płynie do Europy? Może nie postąpił zbyt mądrze. Ale naturalnie nie było już odwrotu. Nakrył Lily kocem, zgasił światło i położył się obok Caroline. Spała odwrócona do niego plecami, zamieniona w łuk czystego ludzkiego ciepła