Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ilekroć Borowicz zjawiał się w tym domu rozpłomieniony jakąś groźną czy radosną wieścią, z nadzwyczajnym dodatkiem w kieszeni swego gimnazjalnego munduru, po kilku już minutach zapominał o wstrząsającym wydarzeniu i zatapiał się w tej atmosferze intelektu, gdzie sub specie aeternitatis największe zdarzenia dnia schodziły do roli przyczynków w argumentacji. Cóż dziwnego, że Bogna, wychowana w takim środowisku, miała tę gimnastykę umysłu, o której odzywała się z odrobiną lekceważenia. Raczej wypadało się dziwić, że nie zatraciła tam zdolności ludzkiej karmienia się chlebem dnia powszedniego, że chociaż zdecydowała się na małżeństwo z świętej pamięci profesorem Jezierskim, umiała nawiązać kontakt z rzeczywistym życiem, ba, że w tym życiu znalazła się od razu zorientowana, zasymilowana i potrzebna. - Potrzebna innym, prezesowi, instytucji, krewnym, znajomym, a mnie potrzebna jak powietrze - myślał patrząc na nią i słuchając dźwięku jej głosu. Z końca gabinetu dolatywały wykrzyki prezesa Szuberta i od czasu do czasu krótkie, siekane, tonem wojskowego raportu wypowiadane odpowiedzi Jagody. - Oczywiście, przyjdzie pan dziś do mnie na herbatę, panie Stefanie? - zapytała Bogna. - Z przyjemnością - skinął głową Borowicz, lecz w tej samej chwili uprzytomnił sobie, że spotka tam Malinowskiego i zaciął się - tak, z przyjemnością... Ale jeszcze nie wiem... Ja zatelefonuję. - Co za głupstwa - oburzyła się - musi pan przyjść. - ...o zwolnienie mnie z zajmowanego stanowiska - doleciał ich uroczysty głos Jagody. Pani Bogna roześmiała się: - No, to już sprawa skończona. Niech pan patrzy! Rzeczywiście prezes chwycił pióro i powtarzając w najwyższym oburzeniu: - "To czort wie co, to czort wie co" - podpisał dokument. Jagoda rzeczowo zbierał z biurka rozsunięte papiery i oglądał się na Borowicza. - Chodźmy - powiedziała pani Bogna - niepotrzebnie prezes pana trudził. Stracił pan sporo czasu. Borowicz tylko spojrzał na nią z wyrzutem, a ponieważ Jagoda zabierał się do wyjścia, ukłonił się prezesowi, pocałował rękę pani Bogny i skierował się do drzwi. Nagle zatrzymał go okrzyk Szuberta: - Borowicz! Stój pan, czekaj pan, mam do pana interes! Pani Bogno, niech pani odda majorowi akty osiedla na Wierzbnie i uzgodnijcie sobie te rzeczy. Aha! I zatelefonujcie do inżyniera Nowickiego, a jeżeli on się nie zgodzi, niech pani pojedzie do Magistratu i nawymyśla im od ostatnich. Niech pani zrobi tam piekielną awanturę. To jedyny sposób. No, do widzenia. Gdy zostali sami, prezes spojrzał na Borowicza spode łba i założywszy ręce pod marynarkę na plecach, zaczął chodzić przed nim od ściany do ściany. Jego kroki były nierówne, a ciężki tułów, pochylając się rytmicznie w różne strony, sprawiał to, że Szubert zdawał się zataczać. To i czerwony, bulwowaty nos robiło wrażenie zdecydowanego stanu opilstwa. Jednak Borowicz znał historię prezesowego nosa. Będąc jeszcze młodym asystentem botaniki w Kazaniu, Szubert podobno podczas badania jakiejś rośliny został ugryziony w sam czubek nosa przez jakiegoś pająka czy skorpiona. Od śmierci wyratowały go silne zastrzyki antidotum, które wszakże zniekształciły i raz na zawsze nadały sinopurpurową barwę jego organowi powonienia. Najciekawsze było to, że groźny owad, przedtem nie znany nauce, został przez poszkodowanego zbadany i opisany, a nawet otrzymał jego imię, zdaje się, areneidus Szuberti. Borowicz czytał kiedyś tę pracę w domu Bogny jeszcze za życia jej męża, chociaż bowiem nie interesował się szczególnie ani botaniką, ani zoologią, czytywał wszystkie dzieła naukowe, szczególniej zaś zachwycał się typem wykładu, w jakim celował Szubert. Jasność, spokój, ostrożność w formułowaniu sądów, potoczysta narracja i literacka obrazowość, styl jędrny i pełen fantazji, słowem dzieła Szuberta były najbardziej krańcowym przeciwieństwem tej strony jego osobowości, która tak raziła jaskrawością w bezpośrednim zetknięciu się z nim w życiu. - Panie Borowicz - zatrzymał się nagle prezes tuż przed nim - muszę pomówić z panem poufnie. Ponieważ jednak nasilenie jego głosu przypominało raczej kazanie do wielotysięcznego tłumu niż zamiar poufnej rozmowy, Borowicz dyskretnie obejrzał się na drzwi. Prezes wszakże wcale tego nie zauważył i zapytał: - Znał pan nieboszczyka Jezierskiego? - Owszem, panie prezesie. - Więc powiadam panu, że to był osioł. Tak, drogi panie, osioł, a mam prawo tak twierdzić, gdyż był moim najserdeczniejszym przyjacielem