Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

.. Głos uwiązł Jerzemu w krtani, tylko wzrokiem zadawał wymowne pytanie. Rock opanował się. — Akumulatory — zawyrokował. Jerzy od razu zrozumiał. Rzucił się ku drzwiom, przebiegł całą długość korytarza i wpadł jak bomba do siłowni. Prądnica nie pracowała, bo w momencie zablokowania stosu stała się zupełnie nieprzydatna. Od tamtej chwili energii elektrycznej dostarczała bateria akumulatorów. Znajdowała się w dużej wnęce, w której nie paliło się żadne światło. Dlatego w pierwszej chwili Jerzy nie mógł nic dostrzec. Zjawił się Rock i razem zaczęli szukać. — Gigantyczny pech — wymamrotał Rock. — Zwarcie. Radio możemy oddać na złom. Nie mógł już tego dłużej znieść. Żeby nie wiedzieć jak się sta- rał i tak nie powstrzymałby łkania. Zanosząc się płaczem jak małe dziecko, dał wreszcie upust swej bezsilności i rezygnacji. Wrócili już nie do sterowni, lecz do kabiny. Rock rzucił się na łóżko, przykrywając głowę poduszką, a Jerzy usiadł przy nim, dygocąc i gryząc palce z przejęcia. Wiedział; chcąc otrzymać pomoc, trzeba nawiązać łączność przynajmniej z Merkurym. Ale w tym celu konieczny jest prąd, a ten z kolei można otrzymać tylko dzięki pracy stosu atomo- wego. I dalej, ażeby odblokować stos, trzeba koniecznie usunąć w nim jakiś nieznany defekt, co może zrobić tylko Allan. W prze- 99 ciwnym razie włączenie stosu musi spowodować wybuch i... W do- datku nie można długo czekać, bo wkrótce grzejniki przestaną dawać nawet resztki ciepła i dwustusiedemdziesięciostopniowy mróz wedrze się do wnętrza. „Allan, tylko Allan". Myśl powracała do jednego zdania, które wyrażało całą treść i grozę położenia. A Allan spał niespokojnie, od czasu do czasu mamrocząc w ma- lignie jakieś bezsensowne wyrazy. W ciągu minionych dni zmie- nił się nie do poznania. Twarz mu się skurczyła, stała się jakby przezroczysta, a wargi nieustannie mu drżały. Cały jego wygląd nie budził nadziei. Rock również zapadł w niespokojną, nerwową drzemkę. Jerzy siedział sam, odrzuciwszy głowę W tył, na oparcie fotela. Skołatany umysł odmawiał posłuszeństwa. Widział Rocka i chorego Allana, widział jego bladą twarz i czarną, zwichrzoną, opadającą na czoło czuprynę. Widział wszystko jakby przez mgłę, zacierającą kontury przedmiotów i osłabiającą doznania. Ocknął się dopiero, gdy Allan poruszył się gwałtownie na łóżku. Jerzy popatrzył na niego z roztargnieniem. Wszystko, co docierało do niego, nie układało się w logiczną całość; każdy fakt istniał samodzielnie, nie budząc żadnych skojarzeń. Dopiero po długiej chwili Jerzy zorientował się, że z Allanem naprawdę jest źle. Rzęził, usta jego chwytały łapczywie powietrze, a oczy rozwarte szeroko niemal wychodziły z orbit. Zbliżył się do niego, ale i tak nie mógł mu nic pomóc... A potem Allan leżał już cicho, nieru- chomo, twarz pokryła się bladością, a otwarte oczy znierucho- miały, uciekając do góry. Jerzemu pot wystąpił na czoło. Przeniósł wzrok z postaci Allana na stojący obok łóżka stolik, na którym w staroświeckim wazo- niku tkwił bukiet sztucznych niezapominajek z floritexu. Kwiaty. Malutka, może pięcioletnia dziewczynka wręczyła im je przed startem: „...żeby przypominały Ziemię". Przez myśl przebiegły mu błyskawicznie wspomnienia całego życia. Pamiętał!... Ból gło- wy stał się nie do zniesienia, a potęgujący się mrok ogarniał rów- nież duszę. Zbliżało się coś nieokreślonego! Przemógł się, pochylił nad łóżkiem i przycisnął palcami powieki Allana, zamykając jego oczy nieczułe już na nic na świecie... 100 MACIEJ MISIEWICZ Sprawa profesora Growtha Wśród drzew przewalił się ryk skaczącego na zdobycz jaguara, potem przeciągły jęk rozpaczy. Chwila ciszy. Nagle rozpętała się burza przeraźliwych odgłosów walki, ryków przerażenia i bólu, jakby pochodzących od całej gromady zwierząt miotających się w śmiertelnych zmaganiach. Jeszcze moment i wszystko zlało się w jeden zamierający w oddali grzmot. Wtem ciemność tropikalnego lasu rozdarło od góry światło ref- lektorów. Mała, ruda małpka, przed chwilą jedyne źródło prze- raźliwych hałasów, raptownie umilkła i z pociesznym grymasem złości i strachu przycupnęła za pniem. Z przytłumionym szu- mem na polankę opadł coleopter, drgnął i znieruchomiał. Światła zgasły. Pilot niezwykłego w tym miejscu pojazdu, wyciągnięty w fo- telu, odpoczywał. Lot bez skafandra anty-g dał mu się widać we znaki. Z głośnika dobiegały przyciszone odgłosy dalekich rozmów, sygnały wywoławcze, cyfry kodu nawigacyjnego