Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Przyjęto sygnał. W napięciu czekamy na otwarty tekst. Sygnał skierowany jest do Flechsiga, który dostaje rozkaz, żeby przesunął się o siedemdziesiąt mil na zachód. Prawdopodobnie tam spodziewane jest przejście konwoju. Starszy sternik pokazuje mi oznaczone miejsce na mapie w mniejszej skali. Znajduje się ono w pobliżu amerykańskiego wybrzeża, a więc oddalone od nas o wiele dni podróży. W chwilę później przejmujemy radiogram do okrętu, który znajduje się w pobliżu Islandii. To okręt Bóhlersa. Wreszcie sygnał do kogoś, kto operuje koło Gibraltaru. UJ, okręt Kortmanna, który przeżył to całe zamieszanie z tankowcem "Bismarcka". Jeden okręt melduje, że nie jest zdolny do zanurzenia. To okręt Meiniga. Pechowiec Meinig. Utrata zdolności do zanurzenia oznacza niemal stratę okrętu. - Parszywie! - mówi Stary. - Nie mają nawet ochrony myśliwców... o wiele za daleko. Możemy tylko trzymać kciuki! Nachyla się, trzy razy odstukuje pod stołem i mówi: - Miejmy nadzieję, że im się uda. I to akurat Meinigowi się przytrafiło! Wszyscy siedzimy w milczeniu. Stary porusza bezdźwięcznie ustami. Może wylicza, ile czasu potrzebuje okręt Meiniga, by dotrzeć z szybkością marszową do St.-Nazaire? Po plecach przebiega mi zimny dreszcz: co oni zrobią, gdy pojawią się sunderlandy? Albo niszczyciele? Jako okręt nawodny są o wiele słabsi od przeciwników: za słabe silniki, żeby móc uciec, brak pancerza, za słaba broń. Okręt podwodny jest bardziej kruchy niż jakikolwiek inny: wystarczy jedno trafienie w sztywny kadłub i koniec. - Ludzie, ludzie! - mówi tylko główny mechanik. Widać po nim wyraźnie, jak bardzo wczuwa się w położenie swego kolegi na okręcie Meiniga. Aż pobladł. - U Meiniga czifem jest przecież Meier... drugi czy trzeci? pyta Stary. - Meier drugi, panie kapitanie... pływałem razem z nim! Nikt nie mówi słowa. Wszyscy patrzymy na blat stołu, jakby tam było Bóg wie co ciekawego. Ze zmartwienia ledwie ważę się oddychać. Ja również znam kogoś z tamtego okrętu: Habermanna, Balta Habermanna, z którym brałem udział w tym straszliwym rejsie inspekcyjnym do Gdyni, w środku zimy, dwadzieścia pięć stopni poniżej zera i wschodni wiati\ Wyraźnie widzę Habermanna siedzącego na zimnym linoleum - nagusieńkiego, ze sztywno wyciągniętymi nogami, plecy oparte o jedwabne obicie "Cap Arcony", głowa zwieszona na piersi, w ustach pasma śliny, dokoła olbrzymia wodnista kałuża, a w niej napęczniałe i całkiem nie strawione duszone śliwki, które były na kolację. Ogarnia mnie nerwowy chichot: Habermann, dumny nagus, wtedy miał za sobą dopiero swego trzeciego trypra. Żadnego respektu dla wytwornego wnętrza ongiś luksusowego statku, który służył teraz jako pływające koszary. Aby zabić smak tego jedzenia dla niemowlaków - ryżu z duszonymi śliwkami - chcieliśmy coś zorganizować: wielkie pijaństwo w pustym salonie. Habermann wkrótce spił się w trupa. Musieliśmy tego draba zawlec do kajuty. Potem wyłuskaliśmy go z ciuchów, aż był całkiem nagi... i łups go na dolną koję - to była szampańska zabawa. I później, kiedy koło godziny drugiej w nocy stwierdziłem, że Habermann zniknął. Wszystkie jego łachy leżały jeszcze w kącie, tak jak je rzuciliśmy, a więc musiał wyjść nagusieńki. Najpierw szukałem go sam na naszym bezkresnym pokładzie, potem wyruszyliśmy na poszukiwanie w trójkę. Nigdy jeszcze nie widziałem takiej olbrzymiej łajby jak "Cap Arcona" od środka: to był prawdziwy labirynt pokładów i schodni. Ani śladu Habermanna. Zaglądam do każdego klozetu, potrząsam każdymi drzwiami, a potem bardzo długo szukamy naszej własnej kajuty - żaden z nas nie zapamiętał numeru, a wszystkie drzwi wyglądają jednakowo. Myśleliśmy: ten wariat Habermann po pijanemu wypadł za burtę. Dokoła statku była lodowata woda, co prawda tylko na szerokości kilku metrów wolna od lodu, ale do utonięcia wystarczało. A potem jeszcze raz ruszyłem na poszukiwania, chociaż obaj kumple od dawna już chrapali. To musiało być jasnowidzenie: w dół po schodni i na pokład znajdujący się pod naszym, potem wzdłuż nie kończącej się burty, zaglądając w każdy kącik, ale- bez rezultatu, a jednak wreszcie - po drugiej stronie, przy lewej burcie, odnajduję go: bez jednej szmatki na ciele i we własnych rzygowinach. Prawdopodobnie siedział tam już od paru godzin. Później dowiedzieliśmy się od niego, że szukał klozetu i zabłądził. Zrozpaczony i nagi usiadł wtedy i czekał, aż go ktoś wyratuje. Widzę w powiększeniu duszone śliwki, olbrzymią ilość napęczniałych, nie uszkodzonych ani jednym nadgryzieniem śliwek wokół nagiego faceta. Ten prymitywny bałtycki zwierzak musiał je łykać, nie rozgryzając ani jednej