Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Dręczyło mnie jednak uczucie, że ktoś z nas sobie drwi i manipuluje nami, że tańczymy w takt okrutnej i dyszącej żądzą zemsty pieśni Misquamacusa. Odnosiłem wrażenie, że ciągnął nas z powrotem na miejsce swojej pierwszej porażki, aby udowodnić nam, jak nikłe znaczenie ma nasze zwycięstwo. — Siostry Jerozolimy — powiedziałem Amelii. — Nie słyszałaś o nich? — To było tam, gdzie… — zaczęła Amelia, lecz urwała widząc moją minę. — Powiedzieli, co mu się stało? — zapytałem. — Poważne uszkodzenie oka. Nie powiedzieli, jak do tego doszło. — Najlepiej będzie, jak zaraz tam pojedziemy — zdecydowałem. — Harry — rzekła Amelia i urwała nie dokończywszy myśli. Odwróciłem się od drzwi. — Harry — powtórzyła. — Ja nie pojadę. Spojrzałem na nią. Na jej twarzy malował się wyraz powagi, spotęgowany dodatkowo tymi jej sowimi okularami. Ujrzałem nagle to, co powinienem był zobaczyć i u siebie, jeśli nie dawniej, to przynajmniej wtedy, kiedy zacząłem odgrywać rolę średniowiecznego, zakutego w zbroję z żelaza i stali rycerza Karen. Ujrzałem przeciętną kobietę w średnim wieku. Zrozumiałem, że nie jestem Kevinem Costnerem, a Amelia to nie jest Julia Roberts. Zrozumiałem, że minęły lata, od chwili kiedy Amelia i MacArthur po raz pierwszy wywołali obraz głowy Misquamacusa z blatu wiśniowego stołu, od chwili kiedy Karen toczyła swą pierwszą walkę o życie z odwiecznym i złowieszczym duchem i gdy Śpiewająca Skała tańczył i rzucał swoje magiczne zaklęcia. Uświadomiłem sobie w całej pełni, że w ciągu tych lat postarzeliśmy się oboje, i to znacznie. — Harry — powtórzyła miękko Amelia. Tym razem w głosie jej słychać było żal. Wzruszyłem ramionami. — Nie ma sprawy. Rozumiem. — Czy naprawdę rozumiesz? — Posłuchaj. W życiu każdego jasnowidza przychodzi taka chwila, że musi zawiesić na kołku swój spiczasty kapelusz, odłożyć karty tarota i zastopować. — Czuję się okropnie zostawiając cię samego z tym wszystkim. — Nie jestem sam. — Zatoczyłem ramieniem wokół pokoju. — Wiesz o tym. W każdym centymetrze sześciennym jest więcej duchów, niż jesteśmy w stanie policzyć. — Słusznie, ale najpierw musisz wiedzieć, jak je wezwać. — Martin Vaizey mówił, że wszyscy potrafimy rozmawiać ze zmarłymi, tylko musimy nauczyć się ich słuchać. Zapadła pełna wymownej słodyczy cisza. Może to były te słowa pożegnania, których przedtem nie byliśmy w stanie sobie powiedzieć. Może to był ten błysk nagłego zrozumienia, że nie było nam przeznaczone kroczyć wspólną drogą, tylko oddzielnie, własną maleńką ścieżką. I tylko nasze rozstanie tak się opóźniło. Widzę ją jeszcze, jak stoi przede mną w ów dzień, pani Amelia Wakeman, w luźnej bluzce z indyjskiej bawełny, ze sznurkiem drobnych perełek na szyi, z włosami upiętymi w błyszczący, słoneczny kok, ładna, zmęczona, uśmiechnięta. Zamknąłem drzwi i zszedłem ciężko po zatęchłych schodach na ulicę. Gwizdnąłem na przejeżdżającego checkera, który natychmiast dodał gazu i podjechał pod przeciwległy krawężnik, zabierając dziewczynę w krótkiej czerwonej spódniczce. Jacka Hughesa znalazłem na ostatnim, trzydziestym drugim piętrze w wielkim pokoju z widokiem na Park Avenue. Gigantyczny ciemnobrązowy dywan wyściełał podłogę gabinetu. Zanim doszedłem do biurka, minęły minuty. Jack Hughes wstał i wyciągnął rękę na powitanie. Oczekiwałem, że będzie już siwy, a może nawet biały jak gołąbek, zważywszy wszystko, co przeszedł, kiedy ostatni raz widziałem go w szpitalu Sióstr Jerozolimy. Lecz nigdy nawet mi w głowie nie postało, że może kompletnie wyłysieć. Jack Hughes w niczym nie przypominał młodego, wybitnego w swej specjalności lekarza, pełnego werwy i rozmachu. Miałem przed sobą człowieka o twarzy starego, zgorzkniałego dziecka. Stracił nawet wszystkie brwi. — Proszę, proszę, kogo ja widzę?! — rzekł. Pomimo iż Misquamacus pozbawił go trzech palców, uścisk jego ręki był mocny i pewny. — Nigdy bym nie przypuszczał, że spotkam cię jeszcze kiedykolwiek. — Co za gabinet. — Rozejrzałem się dookoła. — Co za widok. Co za obrazy. — O tak. Dla dyrektora naczelnego wszystko co najlepsze. Wolałbym jednak wrócić na salę operacyjną, choćby na jeden dzień. Przeszedłem się po pokoju. Na jednej ze ścian wisiał obraz przedstawiający wiejski domek w Cushing, w Maine, pędzla Andrew Wyetha. Namalowany tak zwaną przecierką. — Oryginał? — spytałem Jacka. Skinął twierdząco głową. — Niestety, nie będę mógł go zabrać ze sobą, gdy odejdę na emeryturę. — Stanął przy mnie oglądając płótno z takim podziwem, jakby widział je po raz pierwszy. — Wiesz, dlaczego Andrew Wyeth malował Maine z takim upodobaniem? Powiedział, że podoba mu się nicość. — Mogę to zrozumieć. Po dłuższej chwili ciszy Jack odezwał się: — Chyba nie przyszedłeś tu jednak, aby rozmawiać ze mną o sztuce, prawda? — Masz rację. Przyszedłem z powodu jednego z twoich pacjentów. — Mam nadzieję, że tym razem nie chodzi o trzystuletnią ciążę? — Istotnie. Lecz sądzę, że to jest w jakiś sposób z tym związane, wiesz, z tym, co stało się przedtem. Jack spoglądał mi prosto w oczy mądrym, trzeźwym spojrzeniem. Źrenice jego pozbawione były jakiegokolwiek koloru; wyglądały jak ów wiejski dom z okapem nad wejściowymi drzwiami z obrazu Wyetha, jasne, lecz bezbarwne. — Nie jestem pewien, czy to by mnie interesowało. — Dziś po południu przyjęto do twojego szpitala pacjenta nazwiskiem Martin Vaizey. Został aresztowany za dokonanie zabójstwa kwalifikowanego. Dwukrotnego zabójstwa kwalifikowanego. — Wiem. Umieściliśmy go na osiemnastym piętrze. Jest strzeżony przez policję. Choć wątpię, aby miał jakąkolwiek szansę ucieczki. — Słyszałem, że uległ poważnemu wypadkowi. Jack spojrzał na swoją okaleczoną dłoń. — Tak. Można to tak nazwać. Oślepił się. — To też wiem. Mówiono w dzienniku telewizyjnym. — Powiedzieli, w jaki sposób się oślepił? — Hmm… — Wiesz — powiedział Jack. — To bardzo przykra historia. Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, jak on zdołał to zrobić. Sam wyłupił sobie oczy. Wygląda, jakby zrobił to naumyślnie, jakby celowo chciał sobie zadać maksimum bólu. Pewne przesłanki przemawiają za tym, że siedział w celi trzy, cztery minuty z gałkami ocznymi na wierzchu, przy czym włókna nerwowe były nie uszkodzone. Oddech zamarł mi w piersiach. — To koszmar — wyjąkałem. — O tak, koszmar. To nie jest pospolity przypadek oślepienia. Chcę powiedzieć, że owszem, zdarza się, że ktoś dokonuje tego rodzaju samookaleczenia