Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W tej sytuacji wnoszę... — zawiesił głos — o karę dwóch godzin twierdzy. — Protestuję! — krzyknął pułkownik R. — OK — powiedział przewodniczący. — Udzielam oskarżo- nemu ostatniego słowa. — O której podają obiad w twierdzy? — O czternastej. — Teraz mamy dziesiątą... — Koń liczył na palcach porusza- jąc bezgłośnie wargami — dziesiąta, jedenasta, dwunasta... Proszę o surowszy wymiar kary! — wypalił. — Zobaczymy, co się da zrobić — mruknął sędzia i głośno oświadczył: — Sąd udaje się na naradę. Przysięgli schowali się pod stół. — Panowie — rzekł pułkownik R. — prokurator to mięczak. Wnoszę o zmianę kwalifikacji prawnej czynu i proponuję karę śmierci, a w najgorszym razie dożywocie. Prokurator zajrzał pod stół. — Pułkowniku, ja wszystko słyszę! Zdaje się, że przekracza pan swoje kompetencje! To nie sąd polowy! — Dupa — wycedził z pogardą stary żołnierz. — Dekownik! 57 Pułkownik zerwał się na równe nogi, zapomniawszy, że siedzi pod stołem. Sanitariusze wynieśli ciało bohaterskiego weterana sześciu wojen. Zostało jedenastu przysięgłych i złodziej. Dziesięciu orzekło: winien. Królik orzekł: nie winien. Złodziej taktownie nie wyraził swej opinii. Wobec nieustępliwości Królika dożywocie nie wchodziło w rachubę. Wyleźli spod stołu. W tłumie zalegającym plac panowało pełne napięcia milczenie. Przewodniczący wysłuchał werdyktu przysięgłych, przygładził włosy kieszonkowym grzebykiem i powstał. — Biorąc pod uwagę młody wiek oskarżonego — rzekł — sąd przychyla się do wniosku prokuratora i skazuje go na dwie godzi- ny twierdzy. Rozległy się oklaski, gwizdy, okrzyki aprobaty i protestu. Ktoś nagle zawołał: bis! i sędzia odczytał wyrok po raz drugi. Proku- rator uciekł w przebraniu kobiety, nie zrozumiawszy, kto został skazany *. Koń, niezadowolony, zaczął się znów wykłócać o surowszy wymiar kary. — Przecież nie mamy twierdzy! — przypomniał sobie ktoś nagle. — To się ją zbuduje! — zawołał jeden z przysięgłych, który był murarzem i szukał fuchy. — W takim razie — powiedział sędzia — zmieniam sentencję wyroku: sąd skazuje oskarżonego na dwie godziny kopania dołu pod fundamenty twierdzy. Odprowadzić. — A obiad? — krzyknął Koń. — Protestuję! W gruncie rzeczy nowy wyrok przypadł mu do gustu; mimo niedawnego rozczarowania nadal wierzył w możliwość zdobycia * Z nietprzyjeminego tego incydentu płynie dla nas nauka o koniecz- ności poprawnego formułowania zdań, a szczególnie sentencji wyroków. 58 fortiuiy poprzez kopanie dołów, chociażby pod fundamenty. Królik też był zadowolony. Chwała Bogu, że go zamkną — pomyślał. — Załatwię, co trzeba i nie będzie mi się wtrącał. Oskarżonego ubrano w pasiak i wyprowadzono. Większość obec- nych była mocno zawiedziona i nie ukrywała swego rozczarowa- nia. Dopiero loteria, w której fantami były dowody rzeczowe z roz- prawy, poprawiła nieco nastrój tłumu. Po jej ogłoszeniu zrobił się taki ścisk, że czterech garbatych wyprostowano, co zostało natych- miast uznane za cud. Królikowi dopisało szczęście: w pierwszym ciągnieniu wylo- sował walizkę, w drugim mufkę. Potem były tańce, sprzedawano gorące kiełbaski, ciepłą le- moniadę, precelki, wiatraczki, miedziane pierścionki i piłeczki na gumce. Wirowało koło szczęścia. Zmęczony nadmiarem wrażeń Królik powziął mocne postanowie- nie unikania rozpraw sądowych, bójek ulicznych, potopów, poża- rów, wojen i innych tym podobnych pokus. Teraz, kiedy nie musiał martwić się o Konia, mógł spokojnie zająć się zakupami. W poszukiwaniu produktów najwyższej jakości zawędrował na peryferie miasteczka. Przed skleconymi byle jak z byle czego chałupami bawiły się byle czym umorusane dzieciaki. Po pewnym czasie zabudowania się skończyły, nie kończył się natomiast długi, drewniany parkan, za który Królik, zaintrygowany, daremnie usi- łował zajrzeć. Kiedy tak szedł, wypatrując szpary w płocie, do- strzegł nagle w oddali wielki cyrkowy namiot, wokół którego krzą- tali się w gorączkowym pośpiechu jacyś ludzie. Ogarnęło go wielkie wzruszenie, serce zaczęło mu walić jak parowy młot. Cyrk. To było miejsce jego urodzenia lub raczej powtórnych narodzin. Tam się zaczęło przed laty jego „życie od środka". Postąpił kilka kroków w kierunku namiotu i mimo że jakaś tajemnicza siła ciągnęła go dalej, zatrzymał się. Uwagę jego przy- kuł brodaty mężczyzna z drewnianą nogą i kolczykiem w uchu, który kuśtykał kołysząc się gwałtownie na boki i donośnym głosem wydawał marynarskie komendy przeplatane marynarskimi prze- kleństwami. Królik gotów był dać głowę, że zna tego człowieka. Skąd? I tym razem nie udało mu się rozświetlić mroku, w którym 60 utonęła jego przeszłość — spotykani kiedyś ludzie, minione zda- rzenia, dawno słyszane głosy. Ta przeszłość wlokła się za nim jak ogon, tak też jak ogon umykała, kiedy usiłował ją, kręcąc się w kółko, schwycić. Nagle wzdrygnął się. Coś pacnęło go lekko w nos i poczuł na twarzy rozpryskujące się kropelki; zapachniało- różanym mydeł- kiem — Królik spojrzał w górę i zobaczył tuż nad głową brudne pięty. Ich właściciel, mały obdartus w czerwonej czapeczce, sie- dział na płocie i spoglądając zezem na Królika dmuchał delikatnie w słomkę. Na jej końcu pojawił się maleńki, przeźroczysty bąbe- lek, który rósł w oczach, aż przemienił się w czerwono-zieloną, nie, złoto-błękitną, nie, pomarańczowo-fioletową kulę. Barwy zmienia- ły się w tak szalonym tempie, że Królikowi zawirowało w głowie. Pyzata twarz chłopca znikła niemal zupełnie za tańczącą na uwięzi bańką. Wtedy oderwał słomkę od ust, lekkim ruchem ręki strącił kulę i z zadartą głową patrzył, jak szybowała ku słońcu, unoszona ledwie wyczuwalnymi podmuchami wiatru