Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Teraz po prawej stronie leżała falista równina pokryta pyłem, po lewej zaś kilometrami wałów i tarasów wznosiła się w niebo ściana gór. których szczyty ginęły z oczu za horyzontem. Nic nie wskazywało, że człowiek kiedykolwiek badał ten rejon, lecz w pewnej chwili minęli wrak rozbitej rakiety, a nie opodal kamienny kopczyk zwieńczony metalowym krzyżem. Marvinowi wydawało się, że góry te są bezkresne, ostatecznie jednak, wiele godzin później, skończyły się wysoką, stromą skałą, wyrastającą pionowo z grupki niewielkich wzgórz,. Wjechali w płytką dolinę, która ogromnym łukiem przechodziła*na drugą stronę gór, i wówczas z wolna dotarło do świadomości Marvina, że coś bardzo dziwnego dzieje się 7 krajobrazem przed nimi. Słońce zasłaniały teraz wzgórza po prawej stronie, a zatem w dolinie powinno być całkiem ciemno. Tymczasem zalewała ją zimna biała poświata, dobywająca się spoza urwistych skał, pod którymi jechali. Potem nagle znaleźli się na otwartej równinie i ujrzeli źródło tej poświaty w całej okazałości. W maleńkiej kabinie zaległa cisza, kiedy silnik się zatrzymał. Słychać było jedynie syk wtłaczanego tlenu i sporadyczne trzeszczenie ścian pojazdu wypromieniowujących ciepło. W ogóle żadnego ciepła nie dawał bowiem wielki srebrzysty półksiężyc, który wisiał nisko nad odległym horyzontem i zalewał cały krajobraz perłowym światłem. Błyszczał tak silnie, że upłynęło wiele minut, zanim do jego blasku przywykły oczy Marvina, który w końcu mógł rozróżnić zarys kontynentów, mglistą granicę atmosfery i białe wyspy chmur. Nawet z tej odległości widział, jak w świetle słońca lśni polarny lód. TQ było piękne i przemawiało mu do serca poprzez otchłań kosmosu. Tam, na tym lśniącym półksiężycu, były wszystkie cuda, których nigdy nie poznał: barwy nieba o zachodzie słońca, lament morza na kamienistych plażach, stukot kropel deszczu, niespiesznie padający śnieg. Wszystkie te cuda i tysiące innych powinny przypaść mu w udziale jako należne dziedzictwo, ale znał je tylko z książek i starych archiwów; myśl ta napełniła go udręką wygnania. Dlaczego nie mogą tam wrócić? Taki spokój panował pod tamtymi 114 chmurami. Wówczas Marvin spostrzegł :— blask już go nie raził — że ta część tarczy, która powinna by'ć ciemna, migotała blado złowrogą fosforescencją — i wtedy wszystko sobie przypomniał. Patrzył na stos pogrzebowy planety... na to, co zostało po Armageddonie *. Z odległości niemal czterystu tysięcy kilometrów wciąż jeszcze było widać poświatę rozpadających się atomów, wieczną pamiątkę zrujnowanej przeszłości. Miną całe wieki, zanim w skałach wygaśnie ów śmiercionośny blask i życie będzie mogło powrócić na tę cichą opustoszałą planetę. I wówczas odezwał się ojciec. Opowiedział Marvinowi historię, która dotychczas była dla niego jedynie bajką zasłyszaną w dzieciństwie. Wielu rzeczy nie potrafił zrozumieć: nie umiał sobie wyobrazić promiennej wielobarwności życia na tej planecie, której nigdy nie widział. Nie mógł też pojąć sił, jakie ją w końcu zniszczyły, pozostawiając przy życiu jedynie Kolonię, która przetrwała dzięki oddaleniu. Zdolny był jednak dzielić ból tych ostatnich dni, kiedy Kolonia dowiedziała się w końcu, że nie przylecą już statki dostawcze z prezentami z domu, strzelając w dół płomieniami z silników. Kolejno milkły radiostacje, światła miast spowitego mrokiem globu pociemniały i zgasły i ostatecznie pozostali sami, dźwigając na swych barkach przyszłość rodu ludzkiego. Potem przyszły lata rozpaczy i długotrwałej walki o przetrwanie. Mało brakowało, by przegrali tę walkę: ich niewielka oaza zabezpieczała przed najgorszym, czym groziła natura. Gdyby jednak nie było celu, żadnej przyszłości, dla której by mogli pracować, koloniści straciliby wolę życia i wówczas nic by ich nie uratowało: ani maszyny, ani umiejętności, ani nauka. Tak więc Marvin w końcu zrozumiał cel tej pielgrzymki. Nigdy nie przejdzie się brzegiem żadnej rzeki na tej utraconej legendarnej planecie i nie usłyszy grzmbtu przetaczającego się nad jej łagodnymi wzgórzami. Lecz pewnego dnia — w jak odległej przyszłości? — jego wnuki wrócą po należną im spuściznę. Wiatr z deszczem oczyści wypalone lądy z tfu-cizn i spłucze je do morza, w którego głębinach zaczną tracić swą jadowitą moc, aż przestaną być groźne dla żywych istot. Wówczas owe wielkie statki, ciągle tutaj czekające na cichych pokrytych pyłem równinach, znowu uniosą się w kosmos i ruszą w powrotną drogę do domu. To tylko marzenie, lecz kiedyś, pomyślał Marvin w nagłym olśnieniu, * Armageddon — w Biblii, miejsce, gdzie odbędzie się ostatnia wielka bitwa między dobrem i złem. gdzie przed Dniem Sądu Ostatecznego królowie Ziemi przegrają wojnę z Bogiem (Słownik mitów i tradycji kultury. PIW 1985). 115 przekaże je swemu synowi tutaj, w tym samym miejscu, gdzie za plecami ma góry, a na twarz pada mu srebrzyste światło z nieba. Nie obejrzał się, kiedy rozpoczęli podróż do domu. Powracając do skazanych na długotrwałe wygnanie ziomków, nie zniósłby widoku blednącej na pobliskich skałach zimnej poświaty półksiężyca Ziemi. Przełożył Marek Cegieła POWTÓRKA Z HISTORII — Już idą — rzekł Eris-unosząc się na przednich kończynach i odwracając, by spojrzeć w długą dolinę. Na chwilę odeszły go bolesne i gorzkie myśli, co ledwie zauważyła nawet Jeryl, a przecież ona miała umysł najlepiej ze wszystkich dostrojony do jego umysłu. Wyczuła nawet pewną łagodność, nieodparcie przypominającą Erisa, jakiego znała sprzed Wojny — dawnego Erisa, który teraz wydawał się taki daleki i tak dla niej stracony, jakby leżał z tymi wszystkimi, co na zawsze pozostali tam, na równinie. W dolinę wlewała się ciemna fala w osobliwie niezdecydowany sposób: to dziwnie przystając, to znów ruszając do przodu krótkimi zrywami. Po bokach błyszczała złotem — to nieliczni atheleńscy strażnicy, których jest tak przerażająco niewielu wobec czarnej masy jeńców. Ale ich liczba wystarczała — w istocie potrzebni byli jedynie do prowadzenia tej pozbawionej celu rzeki po jej niepewnej drodze. A mimo to na widok tylu tysięcy nieprzyjaciół Jeryl zadrżała, instynktownie przysunęła się do towarzysza i oparła swe srebrne futro o jego złote. Eris niczym, nie dał poznać po sobie, że zrozumiał ani nawet że zauważył ten gest. Strach ustąpił, gdy Jeryl spostrzegła, jak wolno ciemna fala posuwa się do przodu. Uprzedzono ją, czego należało się spodziewać, ale rzeczywistość przekraczała jej wyobrażenia. Kiedy jeńcy podeszli bliżej, opuściła ją cała nienawiść i rozgoryczenie, ustępując miejsca przyprawiającemu o mdłości współczuciu. Nikt z jej rasy nie musiał już obawiać się tej pozbawionej celu hordy idiotów, pędzonych przełęczą w dolinę, której nigdy nie opuszczą