Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jakby pochwyciła go sama śmierć... ale śmierć była piękna, tak piękna. Dusza Ferrasa Vansena skoczyła ku ciemnym oczom, ku gwiazdom rozświetlającym jej spojrzenie, niczym łosoś, który płynie w górę górskiego strumienia, nie dbając, czy na końcu znajdzie śmierć. - Nie szukaj słońca, śmiertelniku. — Wydało mu się, że w jej sło wach zabrzmiała nutka litości, i poczuł się rozczarowany. Nie chciał litości - pragnął być kochany. Pragnął umrzeć, będąc kochanym przez tę istotę z mgły i księżycowego blasku. - Tutaj słońce do ciebie nie przyjdzie. Także cienie potrafią tylko kłamać. Szukaj mchu na drze wach. Korzenie tych drzew tkwią w ziemi i wiedzą, gdzie jest słońce, zawsze, nawet tutaj, gdzie jego brat jest jedynym panem. A potem zniknęła i na polance pozostał tylko cichy szelest wiatru w liściach. Vansen usiadł z bijącym mocno sercem. Czy to był sen? Jeśli tak, to po części okazał się prawdziwy, ponieważ nigdzie nie widział Dyera. Rozejrzał się, początkowo oszołomiony, ale i coraz bardziej przestraszony. Ogień niemal zgasł i w kamiennym czarnym kręgu czerwieniły się tylko malutkie rozjarzone drobinki żaru. Usłyszał trzask za plecami i zerwał się na równe nogi, szukając rękojeści miecza. Na polanę weszła, zataczając się, jakaś postać. - Dyer! - Vansen opuścił broń. Collum potrząsnął głową. - Nie ma. - W głosie żołnierza pobrzmiewał smutek. - Nie mogłem dogonić... - Dopiero teraz, jak się zdawało, zobaczył Vansena. Drgnął i zaraz jego twarz przesłoniła maska tajemniczości. Przez krótką chwilę Ferrasowi wydawało się, że potrafi odczytać myśli swojego towarzysza, że widzi, jak tamten postanawia, że nie podzieli się z nim swoją wizją. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Gdzie byłeś? Dyer powoli podszedł do ogniska. Wyraźnie unikał spojrzenia ka- pitana. - Dobrze. Tylko miałem... sen, tak mi się zdaje. Obudziłem się w lesie. - Położył się na ziemi, przykrył płaszczem i nie odezwał się już ani słowem. Vansen też się położył. Wiedział, że jeden z nich powinien czu- wać, lecz miał poczucie, że został dotknięty przez coś dzikiego i sil- nego, i wierzył, że ten dotyk odpędzi inne stwory z tego miejsca... przynajmniej na tę noc. Ogarnęło go ogromne zmęczenie, jakby przebiegł całe mile. Szyb- ko zasnął pod drzewami i dziwnymi gwiazdami. Ferras Vansen obudził się i zobaczył to samo nikłe szare światło, może trochę bardziej mleczne, lecz wciąż dalekie od blasku poranka. Wiatr nadał nucił swoją bezsłowną pieśń. Collum Dyer spał jak za- bity, a kiedy już się obudził, przypominał chore dziecko, pojękujące i spoglądające ponuro. Słowa gościa, który odwiedził go w nocy, ducha albo tylko sennej zjawy, wciąż kołatały się Vansenowi w głowie. Pozwolił Dyerowi tylko opróżnić pęcherz, czekając niecierpliwie w siodle, podczas gdy jego towarzysz zawiązywał rzemienie spodni. - Nie rozpalimy nawet ognia? - zapytał Dyer. - Żeby choć ogrzać ręce. Jest tak cholernie zimno. - Nie. Zanim uda nam się go rozpalić, znowu będziemy zmęczeni i zaśniemy. Nigdy stąd nie wyjdziemy. Będziemy tu siedzieć, aż las nas pochłonie, wirując nieustannie jak ocean. - Nie wiedział do koń- ca, co ma na myśli, ale czuł, że ma rację. - Musimy jechać, póki jeszcze możemy, zanim to miejsce wyssie z nas całą odwagę. Dyer spojrzał na niego dziwnie. - Mówisz tak, jakbyś dużo wiedział o tym kraju. - Wiem tyle, ile potrzebuję. - Nie spodobał mu się oskarżycielski ton w głosie jego towarzysza, ale nie chciał dać się wciągnąć w kłót- nię. - Tyle, żeby rozumieć, że nie chcę skończyć jak tamta obłąkana dziewczyna, Wierzba, wałęsająca się po lesie. - A jak odnajdziemy drogę powrotną? Długo już szukaliśmy i nic. Zgubiliśmy się. - Wychowałem się na skraju takiego lasu, a przynajmniej podob- nego. - Nagle zadał sobie pytanie, czy w ogóle znajdują się jeszcze w świecie, który zna, czy też wędrują po kraju bardziej odległym niż kraina bogów. Była to bardzo dręcząca myśl. Co powiedziała zja- wa? „..