Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gorzkie zwycięstwo na Annapurnie nie odebrało Wandzie determinacji w organizowaniu następnych wypraw. Karawana musiała iść dalej... # * # Kolejnym szczytem miała być Dhaulagiri (8167 m). 2 listopada Wanda odleciała samolotem z Pokhary do Jomosomgu, skąd wyruszyła pod Dhaulagiri. W bazie czekali na nią uczestnicy wyprawy, którą w znacznej części sfinansowała. Piotr Malinowski i Arek Gąsienica-Józkowy z Zakopanego oraz Wojciech Jedliński z Łodzi w zamian za możliwość uczestnictwa w wyprawie, podjęli się jej zorganizowania, na co Wanda nie miała czasu. „Zleconą usługę" wykonali bardzo sprawnie i oszczędnie, ale nic poza tym. W bazie pod Dhaulagiri znajdowali się również Iwona i Tadeusz Hudowscy z Londynu, którzy uczestniczyli w wyprawie na innych zasadach, pokrywając w dewizach koszty swego udziału w całości. Wanda twierdziła, że wszystkie terminy zostały precyzyjnie ustalone: pobyt w bazie od 20 do 31 października, dopiero po 1 listopada zejście w doliny. Nie bardzo wiadomo, dlaczego rozpoczęto odwrót już 29 października. Nie doszłoby do tego całego nieporozumienia, gdyby w wyprawie uczestniczył radiooperator — ale niestety, nie wystarczyło pieniędzy na zaangażowanie go i Wanda była pozbawiona kontaktu z kolegami. Pewnym uzasadnieniem wydaje się być fakt, że odpowiadali oni materialnie za sprzęt wyprawy i być może obawiali się, że po opadach śniegu nie będą mogli znieść go na dół. I tak sprzęt został uratowany, ale kilkanaście tysięcy dolarów, bo tyle wynosiły koszty organizacyjne wyprawy, przepadło. Podchodząc pod Dhaulagiri Wanda spotkała się tylko z Arkiem. Pozostali byli już na dole. Arek opowiadał później, że spo- 289 dziewał się tego spotkania i bał się go piekielnie. Wcześniej nie znał Wandy osobiście, a nasłuchawszy się opowieści o jej Jędzowatym" charakterze miał prawo być przygotowany na najgorsze Jednak nic takiego nie nastąpiło. Podczas wspólnego odwrotu zaprzyjaźnili się na tyle, że Wanda zaproponowała Arkowi uczestnictwo w swojej następnej wyprawie. Kiedy schodzili spod Dhaulagiri, nie wiedzieli jeszcze, jaki szczyt będzie kolejnym celem. Później, już po powrocie do Polski, Wanda postanowiła, że będzie to Kanczendzonga... # # * W przerwach między kolejnymi wyprawami Wanda prowadziła bardzo forsowny tryb życia, w którym zupełnie nie było czasu na odpoczynek i rozrywki typu „kino, kawiarnia, spacer". Była w Warszawie, w swoim mieszkaniu przy Sobieskiego, ale jakby jej nie było. Pracowałam wówczas w redakcji „Tygodnika Solidarność" i właściwie na nic innego nie miałam czasu. Nie spędzałyśmy ze sobą tyle godzin, co dawniej, przy pisaniu „Na jednej linie", ale choć byłybyśmy nie wiem jak zajęte, jeden rytuał z dawnych dni pozostał — niedzielny spacer z psami w lasach konstancińskich. W niedzielę, 16 lutego, Wanda zadzwoniła rano i zapytała, czy nie będę miała nic przeciwko temu, że tym razem spacer odbędziemy we trójkę. Oczywiście, miałam. To był nasz ostatni spacer przed jej wyjazdem na Kangczendzongę i nie chciałam dzielić tego dnia z kimkolwiek. Wówczas dowiedziałam się, że jest u niej Arek Gąsienica-Józkowy, jej partner wyprawowy. Niewiele mnie to obeszło, stanowczo upierałam się, że chcę pogadać z nią sam na sam. Było parę spraw do przedyskutowania, więc zamierzałam nagrać naszą rozmowę. Wanda westchnęła tylko i pogodziła się z moim kategorycznym veto. Pojechałyśmy same do Konstancina, psy jak zwykle szalały, nawet udało im się przepłoszyć konia, którego dosiadała lekko spanikowana amazonka. 290 To była trudna, pełna goryczy rozmowa. Wracałyśmy do spraw Annapurny, do różnych konfliktów Wandy z partnerami, do jej planów, które starałam się zrozumieć, ale których nie aprobowałam. Od kilku już lat różniłyśmy się w poglądach na wyczynowy alpinizm. Wanda upierała się, że to sposób na życie, ja — że sposób na śmierć. Jej argumentem było głębokie przeświadczenie, że ona i wielu jej przyjaciół nie potrafią żyć inaczej, moim — kalendarzyk, z którego wykreślałam kolejne nazwiska i telefony. 1 marca odleciała do Kathmandu. Nie znalazłam czasu, by wpaść do niej przed samym odlotem, pożegnałyśmy się przez telefon. Zresztą od jakiegoś czasu nie odprowadzałam jej i nie witałam na lotnisku. Wypraw było tak wiele, przerwy między nimi coraz krótsze, więc nabrałyśmy rutyny w pożegnaniach i powitaniach. Miała wrócić pod koniec lipca, w sierpniu chciałyśmy, jak kiedyś, wybrać się na krótkie wakacje do Wiednia, oczywiście z psami... 25 maja, po siedemnastej, usłyszałam przez radio, że z 12 na 13 maja Wanda zaginęła w masywie Kangczendzongi. Wiadomość tę przekazał Reuter. Jak ogłuszona siedziałam przy telefonie i czekałam. W mieszkaniu Wandy, jak zwykle podczas jej wypraw, mieszkała mama. Gdyby już wiedziała, zadzwoniła by... Dlaczego nie dzwoni? Po dwóch godzinach dzwonię do Wrocławia. Michała, brata Wandy, nie ma jeszcze w domu. Jej bratowa, Ewa, nic jeszcze nie wie. Proszę ją, by zawiadomili mamę. Zbliża się pora „Wiadomości", które mama zazwyczaj ogląda. Chyba lepiej, by dowiedziała się od kogoś z nas, a nie z TV? Kolejne telefony między Warszawą a Wrocławiem. Mama już wie, ale pociesza nas, że wkrótce Wanda się odnajdzie. „Wiadomości" nie oglądała, na II programie był koncert muzyki japońskiej, więc spokojnie sobie' słuchała. Zniosła tę wiadomość znacznie lepiej niż mogliśmy przypuszczać. Co kilkanaście minut dzwonią znajomi, pytając czy wiem coś więcej o losach Wandy. Wiem tyle, co wszyscy — z dzienników radiowych i telewizyjnych. Dziennikarze zdołali już ściągnąć przed kamery czołówkę polskich alpinistów. Andrzej Paczkowski, prezes PZA, podkreśla niebywałą wytrzymałość Wandy i jej wolę walki, 291 Andrzej Zawada jako pierwszy wysuwa hipotezę, że być może zeszła na stronę południową, do Tybetu. Od tej strony była rok wcześniej z wyprawą słoweńską, więc zna drogę. Ale jednocześnie obydwaj nie ukrywają, że prawie dwa tygodnie, jakie minęły od zaginięcia, nie dają wielkich szans na odnalezienie jej żywej. Następne dni przynoszą coraz więcej informacji — ruszyła do ataku szczytowego sama, nie miała ani jedzenia, ani picia. Chcąc maksymalnie odciążyć się, nie zabrała również śpiwora... Piątego czerwca przyleciał do Polski Arek. Jakoś udało się ukryć przed dziennikarzami jego przylot. Wprost z lotniska Michał z synem Mikołajem przywieźli go do domu. Myślę, że tego spotkania obawialiśmy się wszyscy. Niepotrzebnie. Jeśli już nie mogło się stać inaczej, niż się stało, to jestem wdzięczna losowi, że to właśnie Arek był z Wandą na jej ostatniej wyprawie. W nocy z piątku na sobotę siedzieliśmy w pokoju tak wypełnionym jej obecnością — mama, Arek, Michał, Mikołaj i ja. Mama zgodziła się, bym nagrywała relację Arka. Do trzeciej nad ranem słuchaliśmy o tym, co zdarzyło się na Kangczendzondze. Zaś noc z soboty na niedzielę przegadaliśmy z Arkiem u mnie