Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Galvin brał wówczas kieliszek białego wina albo innego, równie niewinnego trunku i przez pół godziny obracał go w palcach niezdarnie, jakby to był patentowany przyrząd do zatrudnienia rąk, z którymi nie wiedział, co zrobić. Gdy któryś z księży opowiadał niewinnie sprośny kawał, Galvin przyglądał się uważnie obrazowi na ścianie, aby nie być zmuszonym reagować. Fogarty, który miał pasję do nadawania przezwisk, ochrzcił go Księdzem Maminsynkiem. Maginnisa przezwał Starym Fachmanem, ale kiedy dotarło to do proboszcza, jak każde słowo wypowiedziane przez księdza dociera do osoby zainteresowanej, Fogarty nic z tego powodu nie ucierpiał. Maginnis był zadowolony, że jego wikary ma dobrze w głowie. Czasem zapraszał Fogarty'ego na obiad w niedzielę, ale bardzo prędko przestał zapraszać Galvina i Fogarty znowu go rozumiał. Maginnis był fachowcem, nawet jeśli chodzi o te obiady. Zakrapiał mięso jednym gatunkiem wina, a kurę innym i lubił, żeby gość umiał się na tym poznać. Lubił także, aby gość przed obiadem wypił dwie duże whisky i aby mówił coś sensownego o winie; a kiedy już wysmakował wszystkie sekrety swej kuchni, odchylał się na oparcie krzesła, zapalał cygaro i zaczynał opowia- dać kawały. Bardzo dobre kawały, przeważnie o księżach. „Czy ja. już księdzu opowiadałem tę historię o kanoniku Murphym? — huczał na cały pokój z rozpromienioną tłustą gębą. — Ach, to coś pysznego! Kanonik Murphy wybrał się z pielgrzymką do Rzymu, a po powrocie miał o tym kazanie. «No więc, ukochani bracia w Chrystusie, zostałem przyjęty na specjalnej audiencji u Jego Świątobliwości i Jego Świątobliwość pyta mnie: 'Gdzie ksiądz kanonik teraz pracuje?' 'W Dromod, Ojcze Święty' — powiadam. 'Jakaż to parafia, księże kanoniku?' — pyta mnie Jego Świątobliwość. 'O, bardzo miła, taka zaciszna para-fijka, Ojcze Święty' — powiadam. 'A parafianie, zacni ludzie?' 'No cóż, nie najgorsi, proszę Waszej Świątobliwości' — mówię na to. 'A cnotliwie żyją?' — pyta mnie papież. 'Hm, Ojcze Święty — powiadam — żyją tak samo cnotliwie jak inni, chyba że im się zdarzy popić.' 'Proszę mi też powiedzieć, księże kanoniku — mówi Jego Świątobliwość — a daniny na Kościół płacą?' No, wtedy jakby mi mowę odjęło. 'Tu się poddaję, Ojcze Święty — powiadam. — Tu się poddaję.'*" W skrytości ducha Fogarty uważał Maginnisa za komedianta, większość zaś jego kawałów za wytwory własnej fantazji, nigdy jednak nie popełnił błędu niedoceniania go i dobrze mu było z tym wewnętrznym poczuciem przynależności, które zawdzięczał Maginnisowi, przynależności do grupy najlepszego gatunku — zrównoważonej, ludzkiej i niezbędnej. W czasie posiłków na wikarówce Galvin objawiał skłonność do pogodnej i bezcelowej paplaniny, która drażniła Fogarty'ego. Młodszy kolega nafaszerowany był strzępkami wiadomości z gazet i czasopism — o nowych sztukach teatralnych i książkach, których sam nie miał nigdy oglą- dać ani czytać. Fogarty był młodym człowiekiem o zmiennych nastrojach i lubił albo milczeć, albo też wdawać się w długie, żarliwe roztrząsania na temat miejscowych skandali, które, w miarę jak o nich opowiadał, nabierały barw coraz bardziej mrocznych i romantycznych. Był strasznie niedyskretny w tego rodzaju sprawach. „Wiadomo, że ten facet zabił własnego ojca" — powiedział kiedyś przy stole. Galvin spojrzał na niego z zafrasowaną miną. „Czy rzeczywiście ksiądz myśli, że go zabił?" — zapytał, jak gdyby Fogarty nic myślał rzeczywiście absolutnie wszystkiego, co mówił, w momencie gdy to mówił. I na domiar złego dorzucił: „Nie powtarzałbym raczej takich rzeczy... to znaczy, nie mając na to dowodów." Pewnego razu Fogarty powiedział do Maginnisa: „Rzymianie obsadzili wody państwowe kastratami, ale my jesteśmy bardziej oświeceni. Wolimy naturalnych eunuchów." Maginnis uśmiał się serdecznie; lubił puszczać dalej tego rodzaju powiedzonka. Kiedy zaś Galvin, wróciwszy ze skromnego lunchu n jakichś starych panien, swoim zwyczajem wystąpił z niedo-warzonymi propozycjami, Maginnis po prostu zgniótł go na miazgę, a Fogarty przyglądał się temu ze złośliwą uciechą. Zdawał sobie sprawę, że to już zaczyna pachnieć prześladowaniem, ale właściwie nie był pewny, który z tych dwóch ludzi więcej cierpi. Gdy usłyszał huk w środku nocy, nie wiedział, co to jest, i czekał na jakiś dalszy odgłos, ale po chwili wstał i zapalił światło. W korytarzu, przed drzwiami swego pokoju, stała w deszczowym płaszczu gospodyni ze złożo- nymi nabożnie rękami. Była to wdowa, która przeżyła jakąś tragedię; Fogarty jej nie lubił, nie wiadomo dlaczego uważał, że ma urokliwe spojrzenie, i zawsze zwracał się do niej najbardziej rozkazującym tonem. — Co to takiego, Mary? — zapytał