Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
..”. 105 „Albowiem frasunkiem tych nieszczęsnych istot jest nie tylko szukanie tego, komu by się ten lub ów mógł pokłonić, lecz znalezienie tego, w którego by wszyscy uwierzyli i wszyscy mu się pokłonili, i to koniecznie wszyscy razem. Właśnie ta potrzeba powszechności pokłonienia się jest najistotniejszą męką każdego poszczególnego człowieka i całej ludzkości od zarania wieków. [...] I tośmy zrobili. Poprawiliśmy Twoje bohaterstwo i oparli je na cudzie, tajemnicy i autorytecie. I ludzie ucieszyli się, że poprowadzono ich znowu jak trzodę i że z ich serc zdjęto wreszcie tak straszliwy dar, który im tyle męki przysporzył”. Legenda o Wielkim Inkwizytorze, według Dostojewskiego. W: Bracia Karamazow. Przełożył Aleksander Wat 106 27. Jean-Paul Fitoussi: „Światu grozi kryzys finansowy, dawne mocarstwo próbuje zahamować swój przyspieszony rozpad, Afganistan coraz bardziej zaczyna przypominać jądro ciemności, Afryka dygocze w kolejnych spazmach wojny domowej, a dziennikarze robią wszystko, by z szalonego sierpnia 1998 roku w naszej pamięci pozostała tylko pewna inscenizacja, którą wypada nazwać, przywołując tytuł filmu Costy-Gavrasa, Wyznaniem. Zadanie historyka polega na wykryciu związków pomiędzy kłopotami Billa Clintona i wydarzeniami wstrząsającymi całą planetą. To trud potrzebny: dzięki niemu dowiemy się, być może, w jakim kierunku zmierza powszechny ustrój polityczny przyszłości”. Artykuł Jean-Paula Fitoussiego ukazał się we wrześniu 1998 roku w „Le Mondzie”. Francuski filozof więcej powiedział o zagrożeniech końca wieku niż setki dziennikarskich Kassandr wieszczących koniec świata. Kim jest ten, kto zmusił prezydenta Stanów Zjednoczonych do publicznej samokrytyki? Kto mu dał prawo do wywlekania intymności w jaskrawym świetle wszechświatowej rampy? Nie nadmiar demokracji doprowadził do upokorzenia prezydenta, lecz jej niedostatek. Publiczne „pokajanie”, niezależnie od stanowiska osoby zmuszonej do jego złożenia, przypomina praktyki reżimów totalitarnych lub sekt apokaliptycznych. Publiczna samokrytyka służy niszczeniu człowieka, odbiera mu godność, narusza jego osobę, służy tylko jednemu celowi: potwierdza potęgę władzy zdolnej zapanować nad jednostką. To, co się wydarzyło – i wydarza – w Stanach Zjednoczonych, wydać się może absurdalne, groteskowe, żałosne, ale pozostaje groźne, a nawet złowróżbne. Koledzy z francuskiego radia machali na me dąsy ręką i, uśmiechając się, powtarzali: „Bill Clinton dostał po łapach nie dlatego, że romansował z dziewką, tylko dlatego, że skłamał. Amerykanie pozwolą prezydentowi na wiele, w końcu nie takie rzeczy działy się w Białym Domu za czasów Roosevelta, Kennedy'go lub Johnsona, pod warunkiem, że się amorów nie wyprze. Gdyby Bill Clinton w styczniu się nie zaparł i powiedział jak wczesne feministki w 1968 roku: »moja d... należy do mnie«, uciąłby łeb Hydrze”. Gdyby prezydent tak uczynił, pewno zaoszczędziłby sobie, polityce i gospodarce światowej wielu nieprzyjemności. Moi koledzy się nie mylą. Ale dlaczego musiał w telewizji występować? Ani partie polityczne, ani poszczególni politycy nie cieszą się pod koniec wieku zaufaniem społeczeństw. Ludzie uważają, że grupy oszustów, miernot, karierowiczów i złodziei nadużywają zaufania wyborców i troszczą wyłącznie o własne interesy. Mnożą się skandale, korupcja i nadużycia. Prywata, darcie sukna, egoizm. Wyborcy utracili kontrolę nad tymi, którzy ich interesy zobowiązali się reprezentować. Wyjątki się zdarzają, ale po to, by utwierdzać bezradną większość w poczuciu bezsiły. Więc rządzeni coraz chętniej głosują na partie łudzące ich szybkim i łatwym ratunkiem: we Francji na skrajną prawicę, albo na trockistowskie resztki po entej Międzynarodówce. Rządzący nie dowierzając sami sobie, a tym bardziej rządzonym, również tworzą isntytucje z „demokracją” niewiele mające wspólnego, przynajmniej w sensie podziału i równowagi trzech rodzajów władzy, o której marzył Monteskiusz. Decyzje gubernatorów banków centralnych, dotyczące – na przykład – wielkości stóp procentowych, wpływające w stopniu decy 107 dującym na sytuację finansową na całym świecie, zapadają niezależnie od woli poszczególnych rządów, choć bankowych władców wiąże z rządzącymi kłębek splątanych powiązań. Instytucja niezależnego prokuratora w Stanach Zjednoczonych służy przenoszeniu zbiorowego niezadowolenia rządzonych z odmętów życia publicznego w sferę najbardziej indywidualnej i najbardziej intymnej prywatności jednego człowieka – prezydenta. Anonimowe mechanizmy rynku, kolosalne operacje giełdowe, bessy i hossy, miliardowe inwestycje, monstrulane machloje bledną tym łatwiej, im plama na sukience stażystki wyraźniejsza. Światowy rynek odsłania swą fantazmatyczną stronę. Na mocy magicznego przeniesienia, siły rządzące procesami gospodarczymi w skali globalnej wniknęły w totem falliczny. Ekonomia i polityka końca wieku znalazła swój substytut w erekcji i polucji. To, co mroczne i niepojęte dla nikogo, stało się jasne i proste dla wszystkich. Elektroniczne megapolis zmieniło się, na czas zatrważająco długi, w wioskę Trobriadczyków opisaną przez Bronisława Malinowskiego w Życiu seksualnym dzikich. Za sprawą małego inkwizytora, który zwie się niezależnym prokuraturem Stanów Zjednoczonych. Niezależny prokurator stoi poza prawem, chociaż powinien, jak wszyscy obywatele, prawu owemu podlegać. Mały inkwizytor stawia sobie wielkie cele: pragnie, by prezydenta Stanów Zjednoczonych obowiązywały, w imię powszechnego dobra i moralności, prawa nowego rodzaju. Mały inkwizytor chce dla ludu dobrze, podobnie jak Wielki Inkwizytor. Pożąda czystości, więc pożądliwość istnienia poszczególnego piętnuje w imię pospólnej powściągliwości i pracy. Przyświecają mu szlachetne intencje. W państwie prawa nigdy dosyć prawa