Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Kilczer pozwolił jej używać kozetki w szpitaliku, co było znacznie lepsze od korzystania z ciasnych, wywołujących u niej klaustrofobię wspólnych sypialni. Wciąż dolegały jej przebłyski wzmożonej empatii, na to jednak Kilczer nie mógł niczego poradzić. Zbadał dokładnie jej implant, ale nawet nie umiał powiedzieć, czy pracuje poprawnie. - A co to właściwie ma być? - spytał, zastanawiając się nad migającymi na ekranie wizerunkami rozmaitych cieni o różnym nasyceniu czerwienią, od lekkiego różu do głębokiego szkarłatu. - To zmodyfikowana forma przywry, pasożyta krwi - wyjaśniła Dorthy. - Shistosomajaponicum, odpowiednia nazwa. - Macie jeszcze coś takiego na Ziemi? Dziwny to świat. Cóż, pani implant jest jak mała fabryczka środków farmaceutycznych, ale nie umiem powiedzieć, czy produkuje te właściwe. Serotonina, acetylcholonina... Co to za wyskok? - wskazał palcem linię wykresu na wydruku. - Jakiś rodzaj zamiennika noradrenaliny. Nie wiem o tym zbyt wiele. Jestem astronomem, nie biochemikiem. Kilczer pogładził swoje czarne włosy. - Mogę jedynie rzec, że działa. Miejmy nadzieję, że to efekt przejściowy. Te pani ataki, czy ich częstotliwość nie wzrasta? - Zdarzają się dwa, trzy razy dziennie, nie częściej, ale i nie rzadziej. Staram się jak najwięcej spać. - To już zauważyłem. Ludzie zaczynają mówić, że za bardzo się pani izoluje. To, i oczywiście fakt, że ma pani opuścić bazę, budzi pewną niechęć wśród naukowców... - Nic mnie obchodzi, co kto sobie myśli! Wszystko czego chcę to wynieść się z tej planety! Wcale nie prosiłam, żeby mnie tu przysłano. A kiedy mnie tutaj zrzucono, wbrew woli, mój implant zwariował i nikt nie umie go naprawić. Siedzę tu, czas przecieka mi przez palce, i czekam tylko, aż się pokaże ten pan Duncan Andrews. Proszę posłuchać: byłoby niedobrze, gdybym miała atak, a wokół znalazłoby się wielu ludzi. Nie może pan tego zrozumieć, ale tak jest. Proszę mnie więc zostawić w spokoju, dobrze? - Zarumieniła się z gniewu, a do oczu nabiegły jej łzy. Odetchnęła głęboko raz i drugi. - Wiem, że nic nie mogę dla pani zrobić i jest mi z tego powodu bardzo przykro - rzekł spokojnie Kilczer. - Prosiłem o pomoc lekarkę z dowództwa orbitalnego, ale ona wie o tym tyle samo, co ja, to znaczy prawie nic. Pani implant jest zastrzeżony patentem i możemy co najwyżej przesłać zapytanie na Ziemię, po czym zapłacić za porAda... Mógłbym dać pani jakiś środek uspokajający, ale właśnie to go poprzednio rozregulowało, prawda? - Przepraszam - bąknęła Dorthy. - Nie chciałam się na panu wyładowywać, ale to wszystko tak bardzo mnie przygnębia. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Do tej pory udawało mi się lepiej lub gorzej jakoś kontrolować mój talent... - Duncan Andrews niedługo wróci. Wtedy pani skończy swoją robotę. - A przypuśćmy, że zrobię co do mnie należy, a oni mnie stąd nie puszczą? Co wtedy? - Skąd mogę wiedzieć? - Kilczer wzruszył ramionami. - Podejrzewam, że nawet pani pułkownik nie zna wszystkich okoliczności. Dorthy przypomniała sobie to mignięcie, ten cień mrocznej obawy skryty za murem uporządkowanych myśli pani pułkownik. - Może Duncan Andrews wstawi się za panią? - podsunął Kilczer. - On ma pewne wpływy. - Może - odpowiedziała Dorthy, choć wcale w to nie wierzyła. Za dużo już słyszała o Andrewsie: o jego uporczywej walce z hydrą administracyjnego zarządu Floty, o jego bajecznym bogactwie i związanej z tym długowieczności (opowiadano, że ma ponad sto lat i jest starszy od Federacji). Zamiast go nie cierpieć, naukowcy z obozu wielbili go za umożliwienie przeprowadzania badań - wyglądało to tak, jakby był dość niezwykłą kombinacją Einsteina i Boewulfa. Dorthy zbyt wiele wiedziała o ludzkich ułomnościach, by uwierzyć choćby w połowę tego, co słyszała, ale mimo woli zaczęła żywić nadzieję, że Andrews potrafi zrozumieć jej położenie i w zamian za dobrze wykonaną pracę zdoła wezwać na dół prom. Tymczasem minimalizowała wewnętrzną irytację unikając ludzi, kiedy tylko było to możliwe, a swoje podświadome obawy uciszała ciężką pracą i spacerami po rumowiskach na zewnątrz obozu. Poszła wcześnie spać i niemal natychmiast zasnęła, zmęczona pracą przy odwiertach; bez środków nasennych, których Kilczer i tak jej odmawiał podczas rekonwalescencji. Obudziła się dostatecznie wcześnie, by spojrzeć na czerwone światło słońca, wciąż wiszącego o kilka stopni nad poszarpaną linią horyzontu na wschodzie. Obóz, żyjący w takt dobowego rytmu odległej Ziemi, był cichy i prawie pusty. Włożywszy kombinezon, przycięty tak, że zostawiał jej niemal gołe nogi i ramiona, puściła się biegiem, wybijając rytm sandałami po suchym żwirze, aż echo jej kroków odbijało się od skał. Początkowo sztywne mięśnie rozluźniły się i Dorthy pobiegła płynnie i bez wysiłku w nieco niższej niż ziemska grawitacji. Pomimo ogromu słońca, ranek był chłodny i w suchym powietrzu pot szybko parował, tak że wcale się nie zgrzała podczas biegu, podążając wzdłuż krawędzi rozległego krateru leżącego o kilka kilometrów na południowy wschód od obozu