Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Kozak? – Tak każe się nazywać. Naprawdę to Aleksander Moritz. Myśli, że o tym nie wiemy, ale mój ojciec wie wszystko o swoich współpracownikach. Kozak uważa, że imię Aleksander nie pasuje do niego. Ma dopiero osiemnaście lat. – A to przedstawienie? – Ta wyspiarska ignorancja! To nie jest przedstawienie. Nic w tym śmiesznego. Kozak to prawdziwy csikós, kowboj ze wschodnich równin, pochodzi z Okolic Debreczyna. To ich narodowy strój. Kozak zajmuje się czymś, o czym pewnie jeszcze nie słyszałeś. Sprowadza żywność dla głodujących – powiedziała nieco ciszej. – Kiedy nadchodzi zima, wielu ludzi na Węgrzech umiera z głodu. Rząd odbiera rolnikom zbyt wiele mięsa i ziemniaków. Płacą olbrzymią cenę, by przetrwać, ale najgorzej mają ci, którzy uprawiają pszenicę, bo rząd zabiera im wszystko. Kiedyś sytuacja była już tak poważna, że mieszkańcy Budapesztu wysyłali na wieś chleb. Jancsi uznał, że tak być nie może. Teraz, gdy pojawia się taka potrzeba, decyduje, z którego kołchozu należy ukraść bydło i gdzie je dostarczyć. Kozak realizuje te plany. Ostatniej nocy przeszedł przez granicę. – Ot tak przeszedł? – Ot tak. Potrafi poradzić sobie z każdym stadem bydła. Większość przeprowadza do Czechosłowacji, granica jest zaledwie dwadzieścia kilometrów stąd. Daje bydlątkom łagodne środki usypiające lub nasącza paszę alkoholem. Kiedy stado jest już otępiałe, po prostu przeprowadza je przez granicę. – Szkoda, że nie da się tego robić z ludźmi. – Tego właśnie chce Kozak. To znaczy, chce im pomagać, a nie rozpijać. Przestała interesować się Kozakiem. Przez chwilę wpatrywała się w dal za oknem, a potem odwróciła się do Reynoldsa. – Mister Reynolds, ja… Ten przeczuwał, co może zaraz usłyszeć, i chciał jej w tym pomóc. Wiedział, że poprzedniej nocy niechętnie przystała na to, żeby dalej zajmować się profesorem. Zdecydowała potrzeba chwili. Od chwili jej wejścia wiedział, że dziewczyna jedno ma na myśli. – Spróbuj zacząć tak: Michael… – zaproponował. – Trudno być formalistą, kiedy nie ma się koszuli na grzbiecie. – Michael – powiedziała powoli, ale wyszło to raczej jak Michaił. – Mike? – Zamorduję… – zagroził. – Dobrze, dobrze. Michael. – Michaił – przedrzeźniał ją i uśmiechnął się. – Chciałaś coś powiedzieć? Przez chwilę ich oczy spotkały się. Zrozumieli się bez słów. Dziewczyna poznała odpowiedź na swoje pytanie, nawet go nie zadając. Wzruszyła ze smutkiem ramionami i odwróciła się. – Nic – powiedziała głuchym głosem. – Skontaktuję się z lekarzem. Jancsi mówił, żebyś za dwadzieścia minut zszedł na dół. – Cholera, audycja. Zupełnie o niej zapomniałem. – To już coś – uśmiechnęła się słabo i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Jancsi wstał powoli, wyłączył radio i spojrzał na Reynoldsa. – Niedobrze – powiedział. – Tak jakby – Reynolds wiercił się na krześle, próbując nieco ulżyć obolałym plecom. Umycie się, ubranie i zejście na dół przywołały uporczywy ból pleców. Wysiłek okazał się trochę za duży jak – na pierwszy raz. – Informacja miała zostać przekazana najpóźniej dzisiaj. – Może dotarli do Szwecji, ale nie zdążyli jeszcze skontaktować się z pańskimi ludźmi – zasugerował Jancsi. – Obawiam się, że nie – Reynolds był wyraźnie zawiedziony. – Wszystko zostało ustalone. Łącznik z konsulatu w Halsinborg czeka w pogotowiu na nawiązanie kontaktu. – Taak. Ale jeśli ci agenci są naprawdę dobrzy, to mogli zacząć coś podejrzewać, a wtedy powinni przycupnąć na dzień czy dwa gdzieś w Szczecinie, aż sprawa przycichnie. – Miejmy nadzieję. I pomyśleć, że wszystko przez jakiś zasrany mikrofon w prysznicu… I co teraz? – Nic. Będziemy cierpliwie czekać – zawyrokował Jancsi. – To znaczy, my będziemy, bo pan wróci zaraz do łóżka. I bez dyskusji. Widziałem już dość wielu chorych ludzi, by poznać pański stan. Posłałem już po lekarza. To mój dobry przyjaciel, znamy się od lat i ufam mu w zupełności. Doktor i Jancsi zjawili się w pokoiku Reynoldsa jakieś dwadzieścia minut później. Doktor był wysokim mężczyzną o poczerwieniałej twarzy ozdobionej wąsami. Promieniał pewnością siebie, a zawodowa pogoda na obliczu kazała podejrzewać pacjentowi najgorsze możliwe rozpoznanie. W tym ostatnim nie różnił się niczym od tysięcy medyków na całym świecie. Jak oni też trzymał się kurczowo własnych przekonań i wcale tego nie krył. Przez pierwszą minutę zdążył ze sześć razy zmieszać z błotem wszystkich zasranych, tak zwanych komunistów, ze szczególnym uwzględnieniem tych rodzinnego chowu. – Jak udało się panu przetrwać tak długo? – spytał Reynolds. – Wyraża pan swoje poglądy tak otwarcie… – E, tam. Wszyscy myślą podobnie. A komuna co niby może? Skreślić wszystkich lekarzy? Własnych się nie dorobili, a jacyś są niezbędni, więc jesteśmy nietykalni. Zwłaszcza ci najlepsi… cała sztuka w tym, jaką zyskuje się opinię. Lekarz zaiste nie był ostatnim konowałem. Sprawnie zbadał Reynoldsa, po czym oznajmił: – Przeżyje pan. Nastąpił słaby krwotok wewnętrzny. Wyraźny stan zapalny. Opuchlizna i siniak są doprawdy imponujące. Potrzebuję poszwy na poduszkę, Jancsi. Skuteczność tej kuracji jest wprost proporcjonalna do jej bolesności, ale już jutro będzie znacznie lepiej. Wycisnął na poszwę sporą ilość szarej substancji i zaczął ją rozcierać. – To mazidło to najlepsze lekarstwo. Receptura jest stara jak świat. Pierwotnie używano jej do leczenia koni, ale jest skuteczna też dla ludzi. Używam jej nie tylko dlatego, że ludzie zawsze bardziej ufają lekarzom korzystających ze sprawdzonych metod, ale przede wszystkim mogę się dzięki niej obejść bez cudów nowoczesnej farmacji, których w tym cholernym ustroju i tak nigdzie dostać nie można. Reynolds skrzywił się, gdy maść zaczęła rozgrzewać mu bok. Poczuł, jak pot występuje mu na czoło. Lekarz wyglądał na zadowolonego. – No i co, nie mówiłem? Jutro będzie pan zdrów jak rydz. Połknij pan jeszcze parę tych tabletek, a złagodzą ból, i jeszcze tę niebieską… Zaraz pan uśniesz, a za dziesięć minut zdejmiemy ten gorący okład. Działa błyskawicznie… To ostatnie było prawdą, Reynolds zapamiętał bowiem jeszcze tylko groźby i złorzeczenia rzucane na odchodnym przez lekarza pod adresem tak zwanych komunistów, po czym zapadł na dwanaście godzin w sen. Kiedy się obudził, znów była noc, ale okno zostało zasłonięte, a w kącie płonęła mała lampka naftowa