Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Żaden pociąg pospieszny nie porusza się z taką prędkością, z jaką oddalają się dziś od siebie epoki w literaturze. październik 1994 JĘZYK I POLITYKA Nie wszystkie języki nadają się w równym stopniu do wysłowienia myśli, które krążą już pod pułapem ludzkiego rozumienia. Wysiłek artykulacyjny powinien być skierowany na to, żeby myślom było swobodnie, a słowom — to już niekoniecznie. Pamiętam z któregoś z dawniejszych pontyfikatów — chyba Piusa XII — wypowiedź papieską o telewizji. Zdawałoby się, że powiedzieć coś o telewizji po łacinie jest bardzo trudno — ale nie! Telewizja to „transmissio imaginorum per undas electricas”. Są oczywiście rozmaite łaciny — łacina Cycerona i łacina średniowiecznych mnichów. Nie wiem, w jakim stopniu nauka tego języka nadal do seminaryjnego wykształcenia przyszłych księży należy, ale mnie się wydaje potrzebna. Czytałem kiedyś powieść, której bohater trafia do zapadłej dziury w Irlandii, gdzie wszyscy używają gaelickiego, nie angielskiego, i tam psuje mu się samochód. Pojawia się ksiądz — na co bohater, wiedziony szczęśliwą myślą, mówi: Pater meus, vehiculum meum fractum est. Ksiądz się uśmiecha i prowadzi go wprost do warsztatu. Bez łaciny ani rusz! Ja osobiście uważam łacinę klasyczną za jeden z piękniejszych języków. Oczywiście, nie te okropne okresy, które nie wiem, czy wymyślił, czy tylko cytował Gombrowicz w Ferdydurke — jest tam straszliwe zdanie z wieloma pobocznymi, które zdaje się nie mieć końca ani początku. Oddziaływania między sąsiadującymi językami mają na ogół charakter osmozy. Zawsze uważałem za wysoce niewłaściwe, by używać słowa „wiodący” w znaczeniu „naczelny” czy „przodujący”. To jest przecież rusycyzm, po polsku coś może być tylko „dokądś wiodące”. W latach powojennych — latach może nie rusyfikacji, bo prawdziwej rusyfikacji u nas nie było, ale silnych wpływów sowieckiego języka — czułem silny opór, jaki moja performatywność lingwistyczna temu stawiała. Teraz widzę, że walka przegrana, „wiodący” wszędzie się już usadowił i nie ma na to siły. Pani profesor Kurzowa napisała książkę o lwowskiej polszczyźnie, bardzo cenną także ze względu na to, że język ten zaczyna się pomału roztapiać. Ja, który już tyle lat temu opuściłem okolice Lwowa, wyzbyłem się części typowo lwowskich wyrażeń, zwłaszcza tych, co się zaczynały od słynnego „ta joj”, mającego zresztą źródło w ukraińskim i tutaj w moich luźnych uwagach językowych pojawia się element polityczny. Kiedy byłem chłopcem, miałem świadomość, choć nie nazbyt silną, że Lwów to wyspa polskości w morzu ukraińskim. Ukraińcy, którzy dookoła nas mieszkali, uważali, że Polska ich przygniata, że trwa silny polonizacyjny nacisk, chociaż mieli swoje, bardzo zresztą sprawnie działające organizacje, takie jak Masłosojuz od nabiału, w którego zapleczu siedziało gdzieś OUN. I teraz proszę pomyśleć — Polska przez dwadzieścia lat starała się osłabić parcie ukraińskiego poczucia narodowego, ale skutki były odwrotne do zamierzonych, nacjonalizm bardziej jeszcze tężał. Natomiast pod rządami Związku Sowieckiego cała Ukraina, a zwłaszcza wschodnia, z taką siłą była rusyfikowana, że dziennikarka kijowska, która do mnie przyjechała na samym początku głasnosti gorbaczowowskiej, opowiadała mi, kiedy już wyłączyła magnetofon, że sąsiedzi uważają ją za wariatkę, ponieważ posyła dzieci do szkoły z ukraińskim językiem nauczania. Taka szkoła wprawdzie działała, ale powszechnie sądzono, że posyłanie tam dzieci zamyka im drogę do wyższych szczebli kariery. Teraz czytam z pewnym zadowoleniem, że w niepodległej Ukrainie sytuacja się poprawia. Ukraińcy świadomi rzeczy muszą swoich zrusyfikowanych rodaków niejako na powrót uczyć ich języka. Na Białorusi jest jeszcze gorzej; posiedzenia gremiów sprawujących władzę odbywają się po rosyjsku