Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Piosenka kojarzyła mi się z obrazem wysokiego klombu, gęsto porośniętego azaliami, przy którym stoję ja, mały chłopczyk, a po przeciwnej stronie klombu ktoś śpiewa tę właśnie piosenkę. Zaczynam biec dookoła, chcę za wszelką cenę zobaczyć kobietę, która śpiewa, lecz ona ucieka przede mną i raz po raz, przestając śpiewać, woła: — Hop, hop, Alb! Ano — złap mnie! A ja wciąż biegnę i biegnę, w oczach migają mi kolorowe kwiaty, ale w żaden sposób nie mogę dogonić tego cudownego, nieuchwytnego, bliskiego mi głosu. Wtedy padam na klomb, czołgam się w dżungli kwiatów i płaczę. — Kto to śpiewa? — pytam ojca. — Nie domyślasz się? — Nie. Ojciec ciężko opada na bujak. — To Meadgea. Milczymy dość długo. Dlaczego mój ojciec tak ciężko oddycha? Jego oczy niespokojnie biegają po ścianach, pobladłe dłonie kurczowo wpiły się w krawędź biurka. Zauważywszy, że mu się bacznie przyglądam, opanował się nagle i sztucznie beznamiętnym głosem powiedział: — Dziewczyna ma miły głos, prawda? A co do chromosomów X i Y, to powiedz profesorowi Birghoffowi, że według mnie zadanie jest nierozwiązalne. Nie rozumiem, jaki jest sens zajmować się nim. — Jaki sens? — powtórzyłem jak echo. — To dziwne. Przez całe swoje życie zajmowałeś się tym właśnie problemem — badałeś dokładnie molekularną budowę substancji dziedzicznej. A teraz… Przerwał mi gwałtownym ruchem ręki. — Istnieją badania, które nie są niczym umotywowane… z moralnego i etycznego punktu widzenia. A w ogóle, Albert, jestem bardzo zmęczony. Chciałbym się położyć. Wychodząc z gabinetu zauważyłem, że ojciec zażywał jakieś lekarstwo. Prawdopodobnie był bardzo chory, ale starał się tego nie okazywać. Zrozumiałem poza tym, że z jakiegoś nie znanego mi powodu nie chce po prostu, abym zajmował się badaniem chemicznych cech chromosomów Xi Y. Wyszedłem do parku i przemierzałem mokre od wieczornej rosy ścieżki w kierunku tego miejsca, skąd dobiegł do mnie śpiew Meadgei. Siedziała na kamiennej ławeczce przed niewielkim basenem; w ciemności jej sylwetka zlewała się prawie zupełnie z tłem gęstych krzaków dzikiej róży. — O! — zawołała, kiedy nagle stanąłem przed nią. — Przestraszyłeś mnie okropnie. Tak nie można — bardzo nie lubię, kiedy coś dzieje się nagle. Usiedliśmy obok siebie i długo milczeliśmy. Za nami cicho szemrał strumyczek wypływający z szerokiej zardzewiałej rury. Po asfalcie za ogrodzeniem od czasu do czasu w pełnym pędzie przejeżdżały samochody. — Meadgea, czy podoba ci się u nas? — spytałem po chwili. — Bardzo. Wiesz, czuję się tutaj zupełnie jak w domu. Szczerze mówiąc, nawet lepiej niż w domu. — A gdzie jest twój dom? — W Cable. To jest o sto kilometrów stąd na północ. Ale ja bardzo nie lubię Cable. Po wyjeździe rodziców do Australii było mi tam bardzo smutno. Jestem bardzo wdzięczna twemu ojcu, że mnie zabrał do siebie. „Cable, Cable” — jak przez mgłę przypominałem sobie nazwę małego miasteczka, o którym coś kiedyś u nas w domu mówiono. — Kochasz swoich rodziców? — spytałem, sam nie wiedząc po co. Nie odpowiedziała mi od razu; w jej głosie wyczułem wahanie i nutkę rozgoryczenia: — A czy można nie kochać swoich rodziców? Nagle Meadgea roześmiała się. — To dziwne, ale właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym czy ich kocham, czy nie. Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę, że właśnie przestałam ich naprawdę kochać od czasu, kiedy zaczął do nas przychodzić pan Horsch. — A kto to jest, ten pan Horsch? — Bardzo antypatyczny pan. Robi wrażenie lekarza. I chyba rzeczywiście jest lekarzem, dlatego że za każdym razem, jak do nas przychodził, badał mnie, opukiwał i kilkakrotnie brał mi krew do badania, chociaż byłam zupełnie zdrowa. Było mi bardzo przykro, że rodzice mu na to pozwalali… Zostawiali mnie z nim, a sami wychodzili. To bardzo niesympatyczny lekarz, zwłaszcza kiedy się uśmiecha. „A może Meadgea rzeczywiście jest chora?” — pomyślałem. Objąłem ją. — Robi się chłodno, prawda, Alb? — Tak, moja mała, kochana dziewczynko. Meadgea oplotła swymi chudziutkimi rączkami moją szyję i wtuliła twarz w fałdy mojej marynarki. Było mi jakoś dziwnie lekko i spokojnie, Meadgei chyba też