Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wylądowała jak orzeł z rozpostartymi skrzydłami na ścianie w odległym kącie pokoju przy ciemnobrązowych zasłonach. Obserwowała mnie stamtąd, z twarzą ukrytą w cieniu, oddychając głęboko i równo, jak po szybkim biegu. Chwyciłem spodnie i zacząłem je wciągać na siebie, rozdygotany i spocony pomimo panującego w pokoju zimna. — Jak ty to zrobiłaś? — zapytałem ją. — Jakżeś ty, do cholery, to zrobiła? — Mogę zrobić wszystko, co mi się tylko podoba, biały diable — odparła Karen głosem jeszcze niższym i bardziej chrapliwym niż przedtem. — Mogę podróżować w czasie i przestrzeni. Nic nie jest w stanie mnie teraz powstrzymać. — Czego chcesz? — zapytałem. Dużo bym dał, aby mój głos brzmiał bardziej dźwięcznie i naturalnie. — Chcę, żebyś był moim posłańcem. — To znaczy? — Chcę, żebyś przekazał swemu ludowi moje przesłanie. Chcę, żebyś im powiedział, że ich miasta zapadają się w ziemię nie z powodu trzęsienia ziemi, lecz że sprawił to największy spośród indiańskich czarowników. — To nie jest takie łatwe, jak by się mogło wydawać — odparłem. Starałem się mówić śmiało i odważnie, ale głos mi drżał i załamywał się. — Do kogo mam je skierować? — pytałem. — Do prezydenta? Do Urzędu do spraw Indian? Do „Washington Post”? Nie sądzisz chyba, że ktoś mi uwierzy! — Muszą wiedzieć, dlaczego umierają — odparła Karen. — Muszą wiedzieć, dlaczego wszystko, co tu sprowadzili i co kiedykolwiek sami stworzyli, zostanie na zawsze pogrzebane w Wielkiej Otchłani. Skończyły się czasy białych twarzy. Nadeszła dawno przepowiadana chwila. — Nie rozumiem, dlaczego zadajesz sobie trud, aby nas o tym poinformować — odparłem. — Dlaczego nie pochłoniesz nas po prostu i bez wszystkich tych zachodów? — Musicie wiedzieć — upierała się Karen. — Księżyc się obraca i po jasności zawsze nastaje ciemność. Przez dziesiątki lat sądziliście, że wolno wam bezkarnie zabijać nas i rabować nasze ziemie. Teraz przyszła kolej na was. Znikniecie na zawsze w Wielkiej Otchłani, gdzie staniecie twarzą w twarz z bogiem cieni, który będzie waszym sędzią i krwawym katem. — Nie rozumiem, co to ma za znaczenie, czy wiemy, dlaczego się nas masakruje, czy nie — wybuchnąłem. — Masakra jest masakrą niezależnie od przyczyny. — Tego wymaga sprawiedliwość. To jest sprawiedliwa zemsta. Muszą o tym wiedzieć ci, którzy przeżyją, ci, którzy poniosą wieść do innych części świata i na inne kontynenty, oni wszyscy muszą wiedzieć, dlaczego to zrobiliśmy. Inaczej, biali ludzie ciągle będą do nas przybywać i nigdy nie zaznamy spokoju. — Misquamacusie — powiedziałem — to, co zamierzasz, jest niewykonalne. Zupełnie niewykonalne. Nie można cofnąć czasu. Przypuśćmy, że zmieciesz z powierzchni ziemi Nowy Jork i Los Angeles, Seattle, Denver i Pittsburgh, i wszystkie inne miasta. Co ci wówczas zostanie? Kraj z epoki kamienia łupanego. Może to nie było uczciwe, że zagarnęliśmy wasze ziemie i wytępiliśmy wasze bawoły, i zniszczyliśmy wasze życie. Może trudno wybaczyć, że wymordowaliśmy wasze kobiety i dzieci i zniszczyliśmy waszą kulturę. Ale świat już taki jest, taka jest natura ludzka i nic tego nie zmieni. Czas płynie i ludzie się zmieniają i choćbyś nie wiem jak starał się temu przeciwstawić, nie możesz cofnąć tego, co już się stało. Przerwałem, aby nabrać oddechu. — Owszem, narobiliśmy dużo zła, niejedno zrobiliśmy niepotrzebnie lub co najmniej niewłaściwie. Stało się. Może jednak to nas czegoś nauczyło, może staliśmy się trochę bardziej ludzcy, trochę bardziej, jak by to powiedzieć — tolerancyjni? Nastała dłuższa cisza. Karen spoglądała na mnie z mieszaniną podejrzliwości i pogardy. W kodeksie Misquamacusa nie mieściło się coś takiego jak przeprosiny w imieniu narodu. Noc za oknem zaczynała blednąc. Po ulicy przejechało kilka ciężkich traktorów z przyczepami. Wreszcie Karen powtórzyła: — Masz poinformować swój naród, dlaczego musi zginąć. — Dobrze — wzruszyłem ramionami. — Mogę tylko obiecać, że spróbuję. Ale jak już powiedziałem — czasy dymnej sygnalizacji dawno się już skończyły. Nie wydaje mi się, aby ktoś zechciał mnie słuchać. — Będą słuchać, kiedy zburzę im Nowy Jork