Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Innych musiałem wysłać do domu - ale pan przychodzi dopiero wieczorem. Wspaniale, Menez. Yehoshuah wytrzeszczał oczy na grubawego mężczyznę, potem na jego tłustą rękę na swoim ramieniu, gęste kępki włosów na wierzchu dłoni, i nie wiedział, co odpowiedzieć. - Mhm - odchrząknął i potem: - No cóż, ja... Mhm... - Ten Wilford-Smith - grzmiał Latsky dalej - i jego amerykański sponsor zajęli całe piętro konserwatorów. Wprost nie do wiary, prawda? Mieliśmy tu przez cały dzień piekło, naprawdę piekło. W tej samej chwili, gdy Latsky cofnął rękę i zniknął za narożnikiem korytarza prowadzącego do biura, zaczęła się zapaść. Wstrząsały nim skurcze, udało mu się jeszcze w porę dotrzeć do toalety. I tam zwymiotował, i znów, i znów, to zdawało się nie mieć końca. Przypominał to sobie tylko niewyraźnie, czas niknący w mroku podświadomości, może minuty albo godziny w ciemnym tunelu. Pamiętał jedynie zdziwienie, skąd bierze się to wszystko, co z siebie wyrzuca i wrażenie, że wypluwa już strzępy swych wnętrzności. Teraz jednak to minęło. Jakoś dźwignął się na nogi, wychodząc z toalety musiał podeprzeć się o ścianę, a wspinając się chwiejnie po schodach nie poradziłby sobie bez poręczy. Spotkał nocnego stróża na pierwszym obchodzie po zamknięciu muzeum i stary, siwowłosy mężczyzna z wielkim pękiem kluczy przez chwilę zatrzymał na nim wzrok, nim wreszcie powiedział to, co mówił zawsze, gdy spotykali się wieczorem: - Dobry wieczór, doktorze Menez. Skinął mu głową, brak mu było sił na rozmowę. Dotarł w końcu do pokoju asystentów na pierwszym piętrze, nie włączając światła rzucił się na wyświechtaną kanapę, którą otaczał zaduch dymu papierosowego, wystygłej kawy, gnijących skórek od bananów, kurzu i pleśni, obrócił się na bok i wylądował głową na czymś miękkim, to poduszka, sięgnął jeszcze po drugą i położył ją sobie na brzuchu, po czym zapadł w głęboki, pozbawiony marzeń sen. Zaparkowali mniej więcej o tej samej porze i niemal w tym samym miejscu, co w poprzednie noce. Parking był pusty i bezludny jak zwykle, ośmiokątny, przypominający wieżę budynek Muzeum Rockefellera odcinał się ciemnym konturem cienia od nocnego nieba nad Świętym Miastem. - Może teraz sami pakujemy się w nieszczęście - stwierdziła Judith, gdy wysiadali i zamykali drzwi samochodu najciszej, jak to możliwe. - Może - przyznał Stephen. Ruszyli drogą przez zarośla, wzdłuż płyt, ku leżącym nieco niżej drzwiom. Stephen wyjął z ukrytej kieszonki w pasku dwa dziwacznie powyginane pręciki. Gdy manipulował nimi przy zamku, Judith przyświecała mu małą latarką, kupioną chwilę wcześniej na stacji benzynowej. - I ty naprawdę zarobiłeś swoje pieniądze uczciwą pracą? - spytała po chwili. Tylko skinął głową przytakująco. Nie mógł rozpraszać się pogawędką. Na szczęście nie miał przed sobą nowoczesnego zamka, w przeciwnym razie musieliby odejść, nic nie wskórawszy. Ale i tak było trudniej, niż sądził. W każdym razie trudniej, niż wyglądało to w telewizyjnych kryminałach. Przez dłuższy czas dało się słyszeć tylko ciche odgłosy skrobania, to Stephen starał się przechytrzyć kolejne cylindry zamka. Choć był skupiony na tym zajęciu, to jednak czuł, że stojąca obok Judith robi się coraz bardziej nerwowa. W końcu dało się słyszeć wyraźny stuk i zamek był otwarty - Jestem pod wrażeniem - półgłosem powiedziała Judith, gdy znaleźli się za drzwiami w małym, zakurzonym magazynku. - Gdzie nauczyłeś się czegoś takiego? - U nas w USA można kupić książki, w których dokładnie opisane jest, jak to się robi. Nie do wiary, co? - Stephen rozglądał się, jakby czegoś wypatrując, podnosił zakurzone plandeki i zaglądał pod skrzynie. - Czego szukasz? - Na przykład tego - pokazał jej dużą mosiężną śrubę, po czym włożył ją do kieszeni. - Ja w każdym razie nauczyłem się tego od człowieka, który jest członkiem tego samego klubu, co ja. Był kiedyś włamywaczem, teraz mieszka w Nowym Jorku i jest cenionym ekspertem od zabezpieczeń antywłamaniowych, zarabia mniej więcej dziesięć razy tyle, co wcześniej przynosiły mu jego rabunki. Dobry przykład na to, że przestępstwa są o wiele mniej opłacalne, niż się powszechnie sądzi