Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Gdy wreszcie mocno podrapana wyplątała się z gęstwiny gałęzi, po raz kolejny usłyszała pulsujące wycie, ale teraz dochodziło ono z większej odległości. Radość szybko przeminęła, gdy zdała sobie sprawę, że odgłos dochodzi z dołu - i jest to wołanie trzeciego myśliwego. Jakby na potwierdzenie jej przypuszczeń dwaj pozostali odpowiedzieli z góry, wznosząc się na wyższe tony, jakby wyczuwali, że ich ofiara traci siły, że zbliża się koniec pościgu. Renie przycupnęła, z trudem łapiąc oddech, z głową pełną przerażających myśli. Otoczyli ją - może tylko kierując się zwykłym zwierzęcym instynktem, a może planowali to od początku. Została otoczona. Już wydawało jej się, że widzi najbliższego myśliwego - bladą, upiorną postać, tylko odrobinę bardziej wyraźną niż sama mgła, unoszącą się nad ziemią bez nóg niczym meduza niesiona prądem morskim i kierująca się powoli, lecz nieubłaganie w jej stronę. Serce waliło jej jak młotem. W pewnej chwili jednak zorientowała się, że zaciska dłoń na zapalniczce, więc wyjęła ją zza ubrania. Wiedziała, że to nie ma sensu, ale tak bardzo pragnęła usłyszeć jakiś głoś, czyjkolwiek. Teraz nie potrafiła sobie wyobrazić, jakiego niebezpieczeństwa obawiała się wcześniej, powstrzymując się przed użyciem urządzenia. - Halo, M-martine, kto-kolwiek? - Strach powodował, że słowa grzęzły jej w gardle. - Czy ktoś mnie słyszy? Proszę, odpowiedzcie! Cisza - zamilkli nawet upiorni myśliwi. Gdy ponownie spróbowała sekwencji komendy, widziała dookoła jedynie wirującą mgłę i szare drzewa-cienie. - Martine? Słyszałam cię wcześniej - słyszysz mnie teraz? Głos był cichy, ale zdumiewająco czysty, jakby jej przyjaciele znajdowali się kilka metrów od niej, jakby mieli za chwilę wybiec z zarośli, by ją uratować. - Renie? Czy to ty? Renie. Słyszymy cię. Mów do nas. - Jezu Chryste - powiedziała Renie cicho. - To ty, Martine. - Starała się zachować spokój. Była prawie pewna, że teraz przyjaciele już nic nie mogą dla niej zrobić. Musi przekazać im tyle, ile będzie mogła, opowiedzieć, co widziała i co przeżyła. - Nie opuściliśmy góry - zaczęła. - Gdy się obudziliśmy, was już nie było. Jesteśmy chyba w Białym Oceanie, o którym opowiadali inni. Ale zgubiłam Sam i!Xabbu, a teraz sama też się zgubiłam. - ...Nie rozumiem zbyt dobrze - odpowiedziała Martine. - Gdzie jesteś konkretnie? Nigdzie. Znajdowała się w krainie przerażenia. Zmusiła się, aby sobie przypomnieć to, o czym myślała od tak dawna. - Myślę, że... o Boże, myślę, że jesteśmy w sercu systemu. - Znowu zapiekły ją łzy. - Ale jestem w opałach, potwornych opałach...! Nagle rozległ się trzask za jej plecami. Zerwała się na nogi, przerażona, upuszczając zapalniczkę. Część druga Pieśni o duchach Chłopcy, dziewczęta, do zabawy, dzieci, Księżyc dziś jasno jak słońce świeci. Co tam jedzenie, co tam spanie, Biegnijcie na ulicę, na wspólne figlowanie. Tradycyjna Rozdział 11 Z poważaniem SIEC/WIADOMOSCI: Klubowi bywalcy potraktowani jak dzieci. [obraz: reklama Limuzyny] KOM: Członkowie klubu tylko dla dorosłych Limuzyna bardzo się zdziwili, gdy nastąpiła niemal godzinna przerwa w nadawaniu, w czasie której, jak twierdzą niektórzy z nich, ktoś posługujący się zmienionym albo wręcz sztucznym głosem recytował dziecięce rymowanki. [obraz: anonimowy gość klubu Limuzyna] GOŚĆ: Tak, może i brzmi to zabawnie, ale w rzeczywistości było to dość ponure. Bo w rzeczywistości wcale nie brzmiało to... normalnie. KOM: Szczęśliwy Żongler, korporacja będąca właścicielem Limuzyny oraz kilku innych klubów online, opisał to wydarzenie jako kolejny z serii irytujących dowcipów. [obraz: Jean-Pierre Michaux, rzecznik Korporacji SŻR] MICHAUX: Nie mogliśmy nadawać w czasie największej oglądalności, a przecież połowa naszych klientów to ojcowie, a także i matki, którzy wreszcie położyli dzieci spać i mieli nadzieję na chwilę relaksu i rozrywki. Nikt w takiej sytuacji nie ma ochoty siedzieć i wysłuchiwać kolejnych rymowanek, które właśnie odłożyli. Jeremiah ułożył ostatnią z toreb próżniowych i popatrzył na swoje dzieło. Nie przypominało to specjalnie kuchni, nie było co się oszukiwać, ale będzie musiało wystarczyć. Stosy puszek, pudełek, toreb z racjami żywnościowymi, plastikowe pojemniki z wodą, jedyna sprawna kuchenka halogenowa, którą znalazł w jednym z górnych pokoi, czajnik oraz trzytygodniowy zapas - jeśli będą bardzo oszczędni - najcenniejszego produktu, to jest kawy rozpuszczalnej. Uwięziony pod ziemią i pozbawiony prawdziwej kawy nauczył się już nawet pić te samozaparzające się pomyje i zaczynał tęsknić za poranną filiżanką zaraz po przebudzeniu. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem zależało mu, żeby zachować choćby odrobinę normalnego życia. Zmrużywszy oczy, spojrzał na zaimprowizowaną spiżarnię, która zajęła prawie całą metalową szafkę. Uznał, że ostatecznie nie jest najgorzej. A jeśli mieliby pozostać uwięzieni na najniższym poziomie bazy, aż nie skończy się kawa, to może wyjść do tych zbirów z góry. Nie potrafił nawet zmusić się do uśmiechu. Sprawdził baterie w latarce, poprawił kilka pudełek i wstał. Dobry Boże, żyję jak automat. Jesteśmy oblężeni, walczymy o życie, a ja tymczasem przejmuję kontrolę nad kuchnią. Przeszedł okrągłym korytarzem do panelu sterującego, przy którym siedział wpatrzony w monitor Del Ray z miną ponurą niczym krytyk literacki zmuszony do napisania recenzji taniej powieści. Za nim siedział równie ponury Długi Joseph, a na stole obok stały dwie wyciskane butelki wina. Przez chwilę Jeremiah poczuł do niego autentyczną sympatię