Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ani on, ani pozostała ósemka ze Stacji, Zebrana tego ranka w kwaterze oficerskiej, nie wyglądali zbyt tęgo, ale i tak lepiej niż wczoraj, ciepłe łóżko i godziwy posiłek dokonały swego. A ściślej: pozostała siódemka. Na twarzy kapitana Folsoma, paskudnie poparzonej, poprawy nie było, mimo że przed niespełna półgodziną zjadł niezgorsze, głównie płynne śniadanie. — To było około drugiej w nocy — ciągnął Naseby. — Tak, tuż przed drugą. Już się paliło. Jak pochodnia. No i ja… — Co się paliło? — przerwałem. — Gdzie pan spał? — W kuchni, tam też była jadalnia. Skrajny barak zachodni w północnym rzędzie. — Spał pan sam? — Nie. Z tym tutaj Hewsonem, z Flandersem i Bryce’em. Flanders i Bryce są… to znaczy byli laborantami. Hewson i ja spaliśmy w samym końcu baraku. Po obu stronach stały dwie duże spiżarki ze wszystkimi naszymi zapasami, a dalej, w kącie kuchni, spali Flanders i Bryce. — Najbliżej drzwi? — Zgadza się. Wstałem, dusiłem się od dymu i kaszlu, nogi miałem jak z waty. Płomienie dobrały się już do wschodniej ściany. Potrząsnąłem Hewsonem i poleciałem do drzwi po gaśnicę. Nie działała. Pewnie mróz ją zablokował. Zresztą nie wiem. Zawróciłem. Byłem oślepiony, w życiu nie widział pan takiego dymu. Potrząsnąłem Flandersem i Bryce’em, krzyknąłem, żeby wychodzili, a potem wpadłem do Hewsona i kazałem mu migiem obudzić obecnego tu kapitana Folsoma. Spojrzałem na Hewsona. — Obudził pan kapitana? — Poszedłem go budzić, ale nie od razu. Cały obóz hajcował się tak, jak nie przymierzając największe ogniska na Piątego Listopada. Między barakami płomienie skakały w górę na sześć metrów. Wszędzie unosiły się opary oleju, głównie płonącego. Żeby się przebić, musiałem nadłożyć kawałek drogi na północ. — Czy wiatr wiał od wschodu? — Niezupełnie. Nie tej nocy. Powiedziałbym, że był południowo–wschodni, dokładniej wschodnio–południowo–wschodni. W każdym razie szerokim łukiem obszedłem stację generatorów, tę zaraz obok jadalni w północnym rzędzie, i dotarłem do głównego baraku, tam gdzie nas znaleźliście. — I potem obudził pan kapitana Folsoma? — Kapitana już nie było. Zaraz kiedy wybiegłem z jadalni, zaczęły eksplodować zbiorniki paliwa w magazynie, w południowym rzędzie naprzeciwko głównego baraku. Jakby wybuchły ogromne krwawe bomby, a huk był taki, że umarłego by zbudził. W każdym razie kapitana zbudził. On i Jeremy, o ten — Hewson skinął na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie stołu — wzięli gaśnicę i próbowali się przedrzeć do baraku majora Halliwella. — Tego tuż na zachód od magazynu paliw? — Tak. To było prawdziwe piekło. Kapitan Folsom miał całkiem niezłą gaśnicę, ale nie mógł podejść, bo w powietrzu fruwało mnóstwo oleju i wyglądało na to, że pali się nawet piana. — Proszę na moment przerwać — wtrąciłem. — Chciałbym powrócić do pierwszego pytania. Jak doszło do pożaru? — Rozmawialiśmy o tym setki razy — ze znużeniem odparł doktor Jolly. — Prawda jest taka, stary druhu, że brak nam tropu. Wiemy natomiast, gdzie się zaczął. Biorąc pod uwagę zniszczone baraki i kierunek wiatru tamtej nocy, mogło się to stać tylko w magazynie paliw. Ale jak? Tu pozostają same domysły. Nie sądzę, aby miało to teraz jakiekolwiek znaczenie. — Nie zgadzam się. Otóż ma, i to nawet duże. Znając przyczynę, moglibyśmy zapobiec podobnej tragedii w przyszłości. Po to tu jestem. To pan odpowiadał za stan magazynu i stację generatorów, Hewson. Czy nie ma pan w tej sprawie nic do powiedzenia? — Nie, nic. Może coś z prądem, ale co i jak, trudno dociec. Możliwe, że był wyciek ze zbiorników i zebrało się trochę lotnego oleju. Żeby olej nie gęstniał, magazyn ogrzewały do zera stopni Fahrenheita dwa grzejniki. Opary mógł zapalić łuk elektryczny na wyłączniku termostatów. Ale to oczywiście przypuszczenia. — A na przykład tlące się szmaty albo niedopałki? Twarz Hewsona oblała się purpurą. — Proszę pana, już ja wiem, co do mnie należy. Palące się szmaty, niedopałki, też coś! Wiem, jak trzymać w porządku pieprzony magazyn paliw. — Tylko spokojnie — przerwałem. — Nie zamierzałem nikogo urazić. Po prostu wykonuję swoją pracę. Ponownie zwróciłem się do Naseby’ego. — Posłał pan Hewsona, żeby obudził kapitana, i co dalej? — Pobiegłem do baraku radiostacji, naprzeciwko kuchni, na zachód od baraku majora Halliwella… — A co z laborantami… Flandersem i Bryce’em? Przed wyjściem z jadalni sprawdził pan zapewne, czy się już zbudzili i czy nic im nie grozi? — Niech Bóg mi dopomoże, nie. Nie sprawdziłem. Naseby, mocno zgarbiony, z pobladłą twarzą, wpatrywał się w pokład. — Nie żyją. Przeze mnie nie żyją. Ale sam pan nie wie, co się tam działo. Płomienie przeżerały wschodnią ścianę jadalni, wszędzie zatykający dym i chmury oleju, nic nie widziałem i ledwie mogłem oddychać. Szarpałem jednego i drugiego i ryknąłem, żeby wstawali. Ostro ich szarpałem i na pewno głośno krzyknąłem. — Mogę to potwierdzić — cicho wtrącił Hewson. — Byłem przy tym. — Nie czekałem — podjął Naseby. — Ale nie myślałem o ratowaniu własnej skóry. Myślałem, że Flanders i Bryce wyjdą zaraz po mnie. Chciałem ostrzec innych. Dopiero… dopiero kilka minut później dotarło do mnie, że ich nie ma. No, a potem, potem było już za późno. — I pobiegł pan naprzeciwko, do baraku radiowców